Jak dzisiaj oczarować europejskie elity polityczne i wywołać zachwyt mediów? Recepta jest prosta: wystarczy wygłosić przemówienie, w którym nakreśli się federacyjną wizję Starego Kontynentu, wspomni o europejskiej rodzinie, wyrazi troskę o kondycję gospodarki, a na koniec dorzuci szczyptę optymizmu. W to wszystko należy jeszcze wpleść kilka konkretnych rozwiązań, zaproponowanych wcześniej przez rząd największego kraju UE, i przedstawić je jako własne, a dodatkowo odważne postulaty.
Gdy wziąć pod uwagę wymienione wyżej kryteria, musimy przyznać, że Radosław Sikorski wygłosił tydzień temu w Berlinie mowę zgoła bezbłędną. Była w niej i trwoga, był i patos, były solidarność, odpowiedzialność oraz „nowy europejski ład". Szef dyplomacji ambitnego państwa wschodniej Europy z impetem włączył się w debatę na temat kryzysu strefy euro i reformy struktur władzy w UE. „Frankfurter Allgemeine Zeitung" pisał o „wielkich słowach ministra", zaś „The Economist" o „przełomowym wystąpieniu polityka wagi ciężkiej".
Sikorski mógł sobie pozwolić nawet na kilka ryzykownych zdań na temat suwerenności („Polska wnosi do Europy gotowość do kompromisu – nawet w zakresie wspólnego podejścia do suwerenności – w zamian za uczciwą pozycję w silniejszej Europie"), gdyż wiedział, że wśród jego słuchaczy nie wzbudzą one większych emocji. Jednocześnie domyślał się, jak zareaguje na takie dictum główna partia opozycyjna nad Wisłą: żądaniem dymisji, groźbą postawienia przed Trybunałem Stanu i zarzutami o podporządkowanie Polski „IV Rzeszy". Lecz Sikorski był na taką reakcję przygotowany i chyba wręcz jej oczekiwał. Nic nie sprawia mu przecież większej przyjemności niż drwiny z Jarosława Kaczyńskiego, który „nie ma pojęcia" o tym, jak się we współczesnej Europie uprawia politykę i któremu „wszystko kojarzy się tylko z jednym". W domyśle: z II wojną światową.