Nie musi jednak drżeć o urząd. W Ameryce Łacińskiej chory lider budzi raczej sympatię i zyskuje na popularności. Rywale nie śmią go atakować, bo zostałoby to źle odebrane przez wyborców.

Przed wyborami w Brazylii w 2010 r. zdiagnozowano raka układu limfatycznego u faworytki w wyścigu prezydenckim Dilmy Rousseff. Nie stało się to jednak tematem kampanii wyborczej, a rekonwalescencja nie przeszkodziła jej w spektakularnym zwycięstwie. Wkrótce miało się zresztą okazać, że na raka krtani cierpi jej poprzednik i promotor, charyzmatyczny Luiz Inácio Lula da Silva.

Prezydentowi Paragwaju Fernando Lugo nowotwór też przysporzył przyjaciół. Wiceprezydent Federico Franco, który nie krył, że chce zastąpić lidera, obiecał go lojalnie wspierać do końca kadencji.

Empatia zadziałała też w przypadku znienawidzonego przez opozycję przywódcy Wenezueli Hugo Chaveza, któremu w czerwcu usunięto nowotwór w Hawanie. Po czterech chemiach ogłosił, że jest zdrów jak ryba i wystartuje w przyszłorocznych wyborach. Znany z chorobliwej awersji do USA Chavez sugeruje, że zachorowania latynoskich prezydentów mają związek ze „zbrodniczą polityką imperium".