Gdy kandydat republikanów Mitt Romney wygłaszał przemówienie do członków American News Editors Society (Amerykańskie Stowarzyszenie Redaktorów), jego współpracownicy poprosili fotoreporterów, by nie zbliżali się do niego bliżej niż na 50 metrów. Dzień wcześniej prezydent Barack Obama na podobnym spotkaniu pozwolił, by robiono mu zdjęcia z odległości kilku metrów. Prezydent przemawiał godzinę, rozluźniony i żartujący, gdy najbardziej prawdopodobny po rezygnacji Ricka Santoruma kandydat republikanów z telepromptera czytał mowę – atak na Obamę.
Oczywiście, trudno z jednego spotkania wyciągnąć dalekosiężne wnioski, ale amerykańskie media – niezależnie od poglądów politycznych – wskazują, że obaj czołowi kandydaci na prezydenta różnią się zasadniczo, i to nie tylko w kwestiach programowych. Obama ma więcej luzu, Romney jest sztywny, zasadniczy, trzyma dziennikarzy na dystans.
– To zupełnie inni ludzie. Obama ma doświadczenie polityka biegłego w prawie konstytucyjnym, poszukującego konsensusu. Romney wiele lat był biznesmenem i jako prezydent zachowywałby się raczej jak menedżer – mówi „Rz" prof. Stephen Schneck z Katolickiego Uniwersytetu Ameryki.
Najważniejsze są jednak różnice programowe. – Z pewnością w razie wygranej Romneya USA bardzo by się zmieniły – powiedział „Rz" prof. Nathaniel Swigger, politolog z Uniwersytetu Stanowego Ohio. – Gdyby spróbować go porównać do któregoś z poprzednich prezydentów republikańskich, to jego program jest zbliżony do tego, który prezentował George Bush – dodał.
Dla przeciętnego Amerykanina najważniejsze są sprawy gospodarcze i socjalne. Tu też rozdźwięk jest największy. Obama to lewicowiec, proponujący podwyżkę podatków dla najbogatszych. Jeśli pozostanie u władzy, milionerzy zostaną uderzeni co najmniej 30-procentowym podatkiem. Podatek ten może trafić i w Romneya, którego majątek oceniany jest na 250 milionów dolarów.