Chodnikami wokół miejskiego ratusza na Manhattanie przeszedł w tym tygodniu Marsz Miliona Łyków. Mimo szumnej nazwy pojawiło się niewiele osób. Zorganizowała go stosunkowo mała organizacja NYC Liberty. „Ręce precz od mojego pęcherza" – głosił transparent przyniesiony przez Dominica Inferrerę, nowojorskiego aktora i śpiewaka. „Musimy wnieść do tego protestu trochę humoru" – tłumaczył się dziennikarzom, trzymając w ręku olbrzymi kubek z napojem gazowanym.
Cukier nie krzepi
Pomysł, aby zakazać sprzedaży zawierających cukier napojów w pojemnikach większych niż 16 uncji sześciennych (473 ml) nie mógł się wszystkim spodobać, choć Bloomberg ma swoje racje. To czysty zysk – argumentuje – bo miasto i stan Nowy Jork oszczędzą miliardy dolarów rocznie na leczeniu schorzeń związanych z otyłością. Zakazem zostanie objęty praktycznie każdy biznes serwujący gotową do spożycia żywność. Następnym krokiem ma być ograniczenie wielkości pojemników z prażoną kukurydzą sprzedawaną w kinach. „Jeśli chcecie się zabić, macie do tego prawo. Ale chcemy coś zrobić, by rozwiązać problem" – skomentował głosy protestu burmistrz Nowego Jorku. Jego propozycja i tak nie zadowoliła wszystkich. Byli tacy, którzy postanowili pójść jeszcze dalej. Russell Simmons, pionier hip-hopu, filantrop i obrońca praw zwierząt wspierający organizację PETA, zaapelował do władz miejskich, aby rozszerzyć zakaz o... mleko. W liście do komisarza ds. zdrowia Thomasa Farleya powołał się na badania naukowców z Harvard Medical School, którzy udowodnili, że dzieci pijące dużo mleka są w 35 proc. bardziej narażone na otyłość niż te, które konsumują mniej niż pół litra dziennie. Do tego – twierdzi Simmons – biały napój zawiera cholesterol i wcale nie jest tak zdrowy, jak to przedstawiają jego zwolennicy. Administracja Bloomberga nie zareagowała na żądania PETA, ale wzbudziły one zrozumiałą nerwowość w sieciach specjalizujących się w sprzedaży kawy, takich jak Starbucks oraz Dunkin Donuts.
Wolność picia coli
W blogosferze i po prawej stronie sceny politycznej też zawrzało. Przeciwnicy przepisów uważają, że miasto ingeruje w wolność jednostki, mówiąc ludziom, co powinni robić. Dan Halloran, radny z Queens i jeden z niewielu republikanów zasiadających we władzach Nowego Jorku, mówi wręcz, że ingerencja w sprawie rozmiarów kubka z coca-colą czy innym gazowanym napojem uderza w pryncypia, na których opierają się Stany Zjednoczone. To zaprzeczenie filozofii wolnego społeczeństwa i wolnego rynku. „Tak się nie uprawia demokracji. Kiedyś powinniśmy powiedzieć: dość kontroli" – mówił Halloran podczas Marszu Miliona Łyków. Oponenci krzyczą, że państwo nie może być niańką i regulować szczegółowo życie obywateli. Zaczęto już oskarżać władze miasta o tworzenie tzw. nanny state, czyli lokalnego rządu opiekuńczego.
Republikanie mają jednak problem, bo Bloomberg długo działał pod parasolem tej partii, zanim poczuł się na tyle silny, aby startować jako kandydat niezależny. Przewodniczący Izby Reprezentantów kontrolowanej przez republikanów John Boehner próbował więc obrócić propozycję Bloomberga w żart. „Czy nie mamy większych zmartwień od tego, jakiej wielkości jest kubek z napojem?" – pytał retorycznie. Inni nie byli już tak łaskawi dla swojego byłego partyjnego kolegi. „Każdy powinien robić ze swoim życiem to, na co ma ochotę" – zaoponował wpływowy kongresmen Paul Ryan.
Sami nowojorczycy na razie mieli niewiele okazji, aby wypowiedzieć się publicznie w tej sprawie. Miejski Departament Zdrowia zarządził publiczne przesłuchania w tej sprawie dopiero pod koniec lipca. A Marsz Miliona Łyków w 8-milionowym mieście nie zgromadził imponujących tłumów. Nie da ich się porównać choćby do liczebności uczestników ruchu Okupuj Wall Street. Zagadkę niskiej frekwencji można jednak wytłumaczyć. Propozycja Bloomberga doprowadziła do paradoksalnej sytuacji. Zwolennicy wolności obywatelskich musieli stanąć w jednym szeregu z lobby reprezentującym wielkich producentów napojów. A w tym towarzystwie nie każdy chce się pokazywać, zwłaszcza w liberalnym Nowym Jorku.