Bunt straceńców

Dobry Polak to Polak milczący, ślepy i głuchy. Działacze polskich organizacji w Niemczech to źli Polacy, bo nie chcą milczeć

Publikacja: 06.10.2012 01:01

Bunt straceńców

Foto: Uważam Rze

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Chęć wspólnego świętowania 20-lecia niemiecko-polskiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 1991 r. nie przysłaniała faktu, że w RFN nie są realizowane jego zapisy. Przez 20 lat Polacy nie mogli doprosić się w Berlinie i w Warszawie poszanowania ich praw rzekomo gwarantowanych w traktacie. Dziś „mysz” ryknęła: marginalizowana Polonia nie godzi się już na żaden erzac i żąda równorzędnego traktowania z mniejszością niemiecką w Polsce.

Tego niemieccy politycy się nie spodziewali. Gdy kilka lat temu polskie stowarzyszenia w RFN wystąpiły do kanclerz Angeli Merkel o formalne uchylenie ważności rozporządzenia Rady Ministrów na rzecz Obrony Rzeszy z 1940 r., które stanowiło podstawę do likwidacji polskiej mniejszości, odebrania jej majątku i wywiezienia ponad 2 tys. działaczy do obozów koncentracyjnych, w berlińskich gabinetach rządowych zapanował niepokój; brak reakcji naraziłby Merkel na zarzuty podwójnej moralności i akceptowania nazistowskich aktów prawnych, zaś unieważnienie nakazu feldmarszałka Hermanna Göringa wiązałoby się z powrotem do stanu sprzed jego wydania.

Dziś niemieccy politycy szukają sposobu, jak potępić prześladowania Polaków, ale nie dopuścić do reaktywacji polskiej mniejszości. Problem ma także polski rząd, który przez lata nie chciał dostrzec krzywdzącej asymetrii w traktowaniu „polskiej grupy” w RFN w porównaniu z sytuacją mniejszości niemieckiej w naszym kraju. Podczas gdy polscy Niemcy mogą wybierać swych przedstawicieli do władz lokalnych i Sejmu, a ich organizacje dzielą się pieniędzmi otrzymywanymi z polskiego i niemieckiego budżetu, polskie stowarzyszenia pozostają na politycznym marginesie i nie śmierdzą groszem.

Opublikowany przez „Rzeczpospolitą”

(25.08.2009 r.) list polskich organizacji w RFN do kanclerz Merkel uruchomił lawinę: podjęto międzyrządowe rozmowy i powołano mieszane komisje – historyczną, językową i finansową, które w gruncie rzeczy zajmują się tym samym tematem – złym położeniem niemieckiej Polonii. Powstało też kilka ekspertyz, m.in. zlecona przez Departament Prawno-Traktatowy MSZ poznańskiemu Uniwersytetowi Adama Mickiewicza i Instytutowi Zachodniemu, która potwierdziła zasadność postulatów polskich organizacji. W opracowaniu wydanym przez stowarzyszenie Wspólnota Polska historyk Krzysztof Rak podsumował: „Sukces rozmów dotyczących uregulowania problemów polskiej mniejszości w RFN zależeć będzie przede wszystkim od woli i determinacji rządu polskiego i siły nacisku społecznego”.

Choć traktaty międzynarodowe obligują strony do stworzenia odpowiednich warunków do ich realizacji, w Niemczech wyższą rangę mają… przepisy wewnętrzne. Zgodnie z art. 20 i 21 układu dobrosąsiedzkiego niemieccy Polacy i polscy Niemcy mają te same prawa, ale w praktyce zapisy te są respektowane tylko wobec mniejszości niemieckiej w naszym kraju. Dla niemieckich władz mniejszość narodowa Polaków formalnie nie istnieje, więc nie czują się zobowiązane do niczego.

W ekspertyzie Instytutu Stosunków Zagranicznych (ifa) pt. „Między dwoma światami”, zleconej przez pełnomocnika rządu federalnego do spraw kultury i mediów, znawca dziejów wschodniej Europy Sebastian Nagel zwraca uwagę, że 1,5 – 2 mln niemieckich Polaków stanowi na tle innych narodowości „niewidoczną grupę”.

Błękitne oczy

Co ciekawe, z tej „niewidocznej grupy” aż 62,8 proc. obywateli RFN polskiego pochodzenia ocenia swą znajomość języka ojczystego na „bardzo dobrą”, a tylko 16,5 proc. na „niewielką”. Historyk Nagel dostrzega jednak, że ich przodkowie wywodzą się z okresu rozbiorów Polski, począwszy od 1772 r. Wtedy nazywano ich „preussische Polen”, nieco później, w okresie industrializacji i wewnętrznej migracji „Ruhrpolen”. Ale można sięgnąć jeszcze dalej: kilkadziesiąt brzmiących polskojęzycznie miejscowości z pogranicza wschodnich Niemiec i wokół Berlina, jak Casekow, Tatow, Tarnow, Krakow, Mirow itd., tworzyli niegdyś Polacy. Uznanie polskich autochtonów w czasach Republiki Weimarskiej za mniejszość narodową nie nastąpiło z powodu ich błękitnych oczu, lecz dlatego, że od wieków żyli na terenach należących na przemian do Polski i do Niemiec. Gdy w 1938 r. odbywał się w Berlinie Kongres Polaków, uczestniczyło w nim aż 5 tys. delegatów. Mniejszość polska miała swych reprezentantów we władzach lokalnych, Pruskim Landtagu i Reichstagu. W III Rzeszy zaliczano do niej 1,5 mln obywateli. Ze strachu przed nazistowskimi represjami wielu zniemczyło pisownię nazwisk, a nawet deklarowało przynależność do „aryjskiej rasy”, co nie znaczy, że wyrzekło się swych korzeni.

Po wojnie nie było komu walczyć o prawa odebrane Polakom. Polskie organizacje były w rozsypce, a władze PRL dopieszczały tylko te nowopowstałe, które w zamian za akceptację ówczesnej linii politycznej miały różnorakie ułatwienia w kontaktach ze starą ojczyzną. Po upadku komunizmu ważniejsza od walki o status polskiej mniejszości była chęć szybkiego zawarcia ze zjednoczonymi Niemcami układów granicznego i dobrosąsiedzkiego. Zgoda polskich negocjatorów na określenie naszych rodaków w RFN mianem „obywateli przyznających się do polskiego pochodzenia”, w przeciwieństwie do nazwania po imieniu mniejszości niemieckiej w Polsce, okazała się brzemienna w skutki. Jak obecnie różnicuje raport Komisji Doradczej do spraw Porozumień Ramowych na rzecz Ochrony Mniejszości Narodowych w RFN: „Oba kraje uznały, że choć odnośnym grupom przysługują prawa wynikające z traktatu dobrosąsiedzkiego, to jednak z dalej idących praw mniejszości narodowej może korzystać wyłącznie niemiecka mniejszość w Polsce”.

Tureckie kazanie

Za grupy etniczne w RFN uznawane są duńska, fryzyjska, serbołużycka oraz Sinti i Romów, którzy przywędrowali do Europy z Półwyspu Indyjskiego, a status mniejszości uzyskali dopiero w 1995 r. (sic!). Czyli – jeśli się chce, to można. Jak utrzymują niemieccy politycy, Polakom te prawa się nie należą, gdyż stara Polonia rzekomo wymarła, a „obywatele polskiego pochodzenia” w RFN są powojennymi imigrantami. Według strony niemieckiej przyznanie im praw mniejszości utorowałoby drogę do podobnych roszczeń Turkom i innym grupom osiedleńców z zagranicy. Co paradoksalne, ów pogląd powielają niektórzy polscy politycy. „Turecki argument” jest o tyle irracjonalny, że przybysze z kraju Atatürka nie pochodzą z Europy Środkowej i nigdy w dziejach Niemiec nie mieli praw mniejszości. Polska mniejszość nie jest wymysłem imigrantów i nie chodzi o wspaniałomyślne nadanie jej tych praw, lecz ich przywrócenie.

Przedwojenna, półtoramilionowa mniejszość polska w Niemczech nie wyparowała, żyją jej potomkowie i spadkobiercy, nadal też funkcjonują jej organizacje, jak ponadstuletnia Oświata czy Związek Polaków spod znaku Rodła. Gdy po zdobyciu władzy przez Hitlera nakazano wszystkim instytucjom zmianę symboliki, polscy działacze wymyślili sobie nowy znak wyglądający jak zmodyfikowana swastyka, który w rzeczywistości przedstawiał bieg Wisły i jeszcze bardziej podkreślał ich łączność ze starą ojczyzną.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Niemieccy politycy jakoś nie kwestionują sensu istnienia i ojczyźnianych tęsknot członków Związku Wypędzonych, którego większość stanowią obecnie dzieci i wnuki wysiedleńców urodzonych w RFN oraz imigranci ekonomiczni z ostatnich lat. W gościnie u Związku Wypędzonych z okazji Dnia Stron Ojczystych kanclerz Merkel obsypała pochwałami organizację Eriki Steinbach i nazwała wysiedleńców „ambasadorami pojednania”. Szef Związku Polaków Marek Wójcicki skwitował to pytaniem: „Jeśli tak, to kim my jesteśmy, elementem zakłócającym pojednanie?”.

Wygląda na to, że w Niemczech „wypędzenie” jest dziedziczne, a obce pochodzenie narodowe – nie. To prawda, że po wojnie wyemigrowały do RFN w poszukiwaniu lepszego bytu tysiące obywateli PRL. Wielu z tych, którzy uzyskali niemieckie dokumenty, nie czuje dziś żadnego związku z Polską. I nie można im mieć tego za złe. Narodowa przynależność jest kwestią indywidualnego wyboru każdego człowieka. Także członkowie mniejszości niemieckiej w Polsce, zanim uzyskali tę możliwość i zmienili nazwiska z Króla na Krolla itp., byli Polakami lojalnymi wobec komunistycznych władz, należeli do partii i różnorakich organizacji, a nawet pracowali dla służb bezpieczeństwa. Co więcej, nikt obecnie nie stosuje wobec nich kryterium terytorialnego; członkami mniejszości mogą być Niemcy mieszkający w dowolnym miejscu w naszym kraju, w tym imigranci z RFN, którzy dopiero się u nas osiedlają.

Chłodzenie szampana

Można śmiało stwierdzić, że gdyby nie bunt polskich straceńców z organizacji w RFN rządowi kanceliści mieliby do rozwiązania tylko jeden problem: jak hucznie obejść 20-lecie traktatu dobrosąsiedzkiego. Jeszcze dwa tygodnie temu niemieccy politycy wyrażali gotowość do rehabilitacji działaczy polskiej mniejszości, którzy skończyli w obozach koncentracyjnych, jednak kategorycznie sprzeciwili się przywróceniu Polakom odebranego statusu. Zaproponowali erzac: powołanie rzeczników do spraw Polaków w RFN i dorzucenie paru groszy organizacjom polonijnym, w tym na nauczanie języka polskiego. W zamian zażądali dodatkowego dofinansowania mediów i obiektów mniejszości niemieckiej w naszym kraju. W ten sposób asymetria w traktowaniu obu grup narodowościowych, zamiast zmaleć, byłaby jeszcze większa. Od zawarcia traktatu biedniejsza Polska wyasygnowała z budżetu na potrzeby niemieckiej mniejszości liczącej 147 tys. członków kilkaset milionów euro, bogatsze Niemcy na działalność polskich organizacji wydały zaledwie kilkanaście milionów. Na każde euro wysupłane w RFN na nauczanie języka ojczystego „obywateli przyznających się do polskich korzeni” przypada w Polsce po 1,5 tys. euro wydatkowanych na naukę mowy przedstawicieli mniejszości niemieckiej.

Co kuriozalne, polscy negocjatorzy z góry zdecydowali, że nie będą wspierać polonijnych organizacji w ich dążeniu do odzyskania dawnego statusu. W protokole ze styczniowej narady w Warszawie odnotowano: „Głównym celem spotkania zorganizowanego przez Krzysztofa Miszczaka, dyrektora Biura Prezesa Rady Ministrów ds. Dialogu Międzynarodowego (…) było przygotowanie do polsko-niemieckich rozmów nt. sytuacji polskiej grupy narodowej w RFN. (…) Uczestnicy zgodzili się zrezygnować ze stosowania określenia mniejszość polska i używać terminologii występującej w traktacie”. Na Forum Niemiecko-Polskim, które odbyło się w ubiegłym miesiącu w Berlinie, dyrektor Miszczak zapewniał gospodarzy, że „nikt w Polsce nie chce przywrócenia mniejszości polskiej w Niemczech”. Czy na tym ma polegać „zintensyfikowanie rozmów o prawach mniejszości polskiej w przeddzień 20. rocznicy traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy” – jak w jeszcze marcu tego roku zapewniał w Sejmie szef MSZ Radosław Sikorski?

Po takiej deklaracji uczestniczący w berlińskim forum parlamentarzyści i przedstawiciele rządu RFN mogli już zacząć chłodzić szampana na jubileuszową fetę. Poseł Bundestagu Dietmar Nietan pochwalił niemiecką Polonię za „wzorową integrację” i oznajmił, że przywrócenie jej praw mniejszości „byłoby krokiem wstecz”. Co prawda, dostrzegł „pewne nieprawidłowości” w realizacji traktatowych zobowiązań wobec Polaków, lecz – co podkreślił – jest „zdecydowanie przeciwny deklarowaniu jakichkolwiek sum” na rzecz polskich organizacji i „czeka na zgłaszanie projektów – wtedy będzie można rozpatrzyć, co i w jakim stopniu wesprzeć”. Jak w praktyce wyglądają takie obietnice, przekonał się m.in. zarząd Związku Polaków w Niemczech – gdy swego czasu prosił niemieckie władze o dofinansowanie imprezy z okazji 75-lecia istnienia Rodła – dostał odmowę.

Zawracanie kijem Wisły

„Dlaczego Polacy w RFN mają być karani za wzorcową integrację?” – spytała w kontekście pochwał posła Nietana Anna Kwiatkowska-Drożdż z warszawskiego Centrum Studiów Wschodnich. Odpowiedź jest tyle prosta, co dokuczliwa: priorytetem politycznym w RFN nie jest wspieranie tożsamości narodowej obywateli polskiego pochodzenia, którzy, mając status mniejszości, mogliby stanowić wpływową grupę, lecz ich stopniowe zniemczanie. W odpowiedzi Federalnego Ministerstwa Sprawiedliwości na list polskich organizacji do kanclerz Merkel, urzędniczka niższego szczebla Elke Scheda odpisała, że nie ma potrzeby unieważniania rozporządzenia Göringa, gdyż obecnie obowiązuje niemiecko-polski traktat z 1991 r. Między wierszami oznacza to obarczenie współodpowiedzialnością polskich negocjatorów za prolongatę ważności postanowienia o likwidacji polskiej mniejszości z okresu III Rzeszy. Biorąc pod uwagę rezygnację negocjatorów polskiego rządu ze stosowania określenia „mniejszość polska” w toczących się dziś rozmowach, historia się powtarza.

Wychodzi na to, że niemieccy Polacy zdani są wyłącznie siebie. Choć nikt o tym nie mówi głośno, działacze istniejącego od 1922 r. Związku Polaków (notabene współzałożyciela Federacji Europejskich Mniejszości Narodowych) już myślą o wkroczeniu na drogę prawną przed sądem administracyjnym, a jeśli to nie pomoże, przed Trybunałem Konstytucyjnym w RFN, a nawet  Europejskim Trybunałem w Strasburgu. Szanse na pomyślne orzeczenie nie są małe. Wbrew pozorom byłoby to również korzystne dla rządu federalnego, gdyż żadna inna grupa imigrantów nie mogłaby powoływać się na polski „przypadek”, bo żadna z nich praw mniejszości w Niemczech nie miała.

Cornelius Ochmann, politolog Fundacji Bertelsmanna, dziwi się, że „skonfliktowane środowiska Polaków w RFN potrafiły przemówić jednym głosem” i komentuje: „Bez wątpienia rozporządzenie z 1940 r. o rozwiązaniu polskiej mniejszości i odebraniu jej majątku w żaden sposób nie przystaje do obowiązujących dziś demokratycznych norm”. Co oczywiste dla Ochmanna, dla polityków nie jest jednoznaczne: w ostatnich dniach, aby nie dać żadnych podstaw polonijnym organizacjom do ich „roszczeń”, rząd RFN wycofał się nawet z wcześniej deklarowanej gotowości do rehabilitacji działaczy polskiej mniejszości prześladowanych przez nazistów i zamierza co najwyżej wyrazić „ubolewanie”.

Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 793
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 792
Świat
Akcja ratunkowa na wybrzeżu Australii. 160 grindwali wyrzuconych na brzeg
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 791
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 790