Wszystko zaczęło się w Luizjanie, gdzie do dziś zebrano 33 tys. podpisów, (do rozpatrzenia petycji wystarczy 25 tys.) Teksas, który jako oddzielne państwo byłby 15. gospodarką świata, uzbierał już prawie 100 tys. podpisów. Wymaganą ilość udało się zebrać także w Alabamie, Północnej Karolinie, Florydzie, w Tennessee i w Georgii.

Secesjoniści uważają, że Ameryka zatraciła swe wolnościowe ideały, a rządy Obamy prowadzą tylko do tego, że będzie je zatracała dalej. Najczęściej odwołują się do Deklaracji Niepodległości z 1776 roku. To fundament systemu politycznego USA, który mówi o prawie człowieka do buntu przeciw władzy nieszanującej jego wolności.

– Można na to patrzeć jak na żart, bo prezydent nie zgodzi się na secesję żadnego stanu, a to do niego należy decyzja – tłumaczy „Rz" prof. Clifford Bates, politolog z Ośrodka Studiów Amerykańskich UW. – Ale mam wrażenie, że administracji Obamy jest to na rękę. Może mówić: „patrzcie, jakie z tych konserwatystów oszołomy!", dyskredytując każdy przejaw krytyki – dodaje.

W podobnej sprawie podpisy zbierano także po wyborach w 2008 roku i 2004, ale wtedy skala zjawiska była nieporównywalnie mniejsza.

W odpowiedzi na oficjalnej rządowej witrynie We the People pojawiły się inne apele; mieszkańcy miasta Austin w Teksasie zbierają podpisy pod wnioskiem o pozostanie w USA, a pewien mieszkaniec Birmingham w stanie Alabama szuka poparcia dla postulatu o deportację wszystkich tych, którzy opowiadają się za secesją swych stanów.