Szef rządu od wybuchu manifestacji w Stambule mnoży gafy. Najpierw kazał policji brutalnie rozproszyć manifestantów, którzy jak najbardziej pokojowo chcieli obronić jeden z nielicznych parków szybko rozrastającej się metropolii. Gaz łzawiący, gumowe kule i pałki spowodowały setki rannych i dwóch zabitych.
Potem Erdogan mnożył prowokacyjne i pełne pogardy epitety wobec protestujących, nazwał ich m.in. „wandalami i sabotażystami". Chwalił się także, że w odpowiedzi na każdych 20 manifestantów może wystawić 200 tys. własnych zwolenników. Wreszcie, co zostało odebrane jako wyraz wyjątkowego lekceważenia politycznych przeciwników, wybrał się w podróż po krajach Afryki Północnej, tak jakby Turcja nie przeżywała najpoważniejszego kryzysu od wielu lat.
– Jestem zaskoczony nieporadnością Erdogana. 10 lat władzy najwidoczniej oderwało go od realiów kraju – zastanawia się w rozmowie z „Le Figaro" Jean Marou, specjalista od spraw tureckich w Instytucie Nauk Politycznych w Grenoble.
Skutek: ruch protestu wymyka się spod kontroli władz. Manifestanci, którzy początkowo mieli bardzo różne postulaty, z każdym dniem tworzą coraz bardziej spójną grupę. Są wśród nich kobiety zaniepokojone zaostrzeniem praw do przerywania ciąży i protekcjonalnymi wypowiedziami Erdogana w rodzaju „każda powinna urodzić przynajmniej trójkę dzieci"; kemaliści przywiązani do laickiej spuścizny Turcji, przeciwni takimi inicjatywom rządu, jak zaostrzenie możliwości sprzedaży alkoholu czy utworzenie oddzielnych plaż dla kobiet i mężczyzn; zwolennicy partii lewicowych zaniepokojeni przetrzymywaniem w więzieniach, często bez wyroku, setek przeciwników politycznych i niemal całkowitym wstrzymaniem negocjacji na temat przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej.
– Po wybuchu Arabskiej Wiosny Erdogan propagował tureckie rozwiązania instytucjonalne jako model połączenia demokracji z wartościami Islamu. W chwili próby okazuje się jednak, że ten mechanizm nie działa zbyt sprawnie – zwraca uwagę Jean Marou.