- Nie mogę uwierzyć, że nasza armia strzela do pokojowo nastawionych ludzi. Wśród zabitych są dzieci, co najmniej dwoje – mówi „Rz" z płaczem w głosie Dina Zakaria, działaczka utworzonej przez Bractwo Partii Wolności i Sprawiedliwości.
Do masakry, najpoważniejszej od środy, gdy Mursi został pozbawiony urzędu, doszło o świcie podczas protestu pod klubem oficerskim Gwardii Republikańskiej w Nasr City, na wschodnich przedmieściach Kairu. Armia zapewnia, że otworzyła ogień, bo protestujący zaczęli atakować koszary. Używa wobec nich określenia „terroryści".
Dina Zakaria, która kilkanaście godzin wcześniej była w tej okolicy, mówi: - Nie mamy broni, nie mamy żadnych zbrojnych milicji. Protestować przychodzą zwykli ludzie, z żonami, matkami, dziećmi, nie wszyscy związani z Bractwem Muzułmańskim, bo to co zrobiła armia – zamach na demokrację – nie podoba się i innym.
Mohamed Mursi jest w areszcie, prawdopodobnie właśnie w koszarach w Nasr City. W tej dzielnicy, 10 minut spacerem od koszar, jest meczet Rabaa al-Adawija, najważniejszy punkt oporu politycznego zwolenników obalonego prezydenta. W piątek do dziesiątek tysięcy demonstrantów przemówił tam Mohamed Badia, przywódca Bractwa Muzułmańskiego, o którym wcześniej mówiono, że został aresztowany.
Według danych ministerstwa zdrowia zginęło 43 demonstrantów i jeden oficer. Bractwo mówi o ponad 50 ofiarach śmiertelnych. Ponad 300 osób zostało rannych.