Trudno dziś o większy kontrast niż między ulicami Aten i Rygi. I nie chodzi o pogodę. O ile grecka stolica jest systematycznie wstrząsana strajkami i paraliżem komunikacji, po zmroku lepiej nie zapuszczać się w boczne uliczki, a w bramach wielu kamienic śpią bezdomni, o tyle główne miasto Łotwy coraz bardziej przypomina Skandynawię dzięki rosnącej liczbie wyremontowanych kamienic, sprawnej komunikacji miejskiej i wielu dobrze ubranym przechodniom.
Oba kraje w ostatnich latach przeżyły porównywalny kataklizm ekonomiczny. W jednym i w drugim przypadku załamanie rynku nieruchomości i kryzys bankowy doprowadził do niespotykanego w czasach pokoju spadku dochodu narodowego: zarówno grecki, jak i łotewski stracił aż jedną czwartą swojej wartości, a oba państwa musiały prosić Brukselę o uratowanie przed bankructwem.
W tym punkcie analogie się już jednak kończą. Podczas gdy Grecja znajduje się w szóstym roku głębokiej recesji, Łotwa jest najszybciej rozwijającym się krajem zjednoczonej Europy. Rząd Valdisa Dombrovskisa z trzyletnim wyprzedzeniem zwrócił otrzymaną w 2008 roku pomoc Unii, podczas gdy Grecja wymusiła na swoich wierzycielach darowanie części długu, a spłata reszty nadal stoi pod znakiem zapytania.
Bezrobocie na Łotwie, choć wciąż wysokie, jest już jednak dwukrotnie niższe niż w Grecji. A dług państwa (40 proc. PKB) jest aż czterokrotnie mniejszy niż ten, który muszą dźwigać władze w Atenach.
Różnice między Grecją i Łotwą doskonale ilustrują znacznie szerszą i wciąż pogłębiającą się przepaść między Południem i Północą Unii Europejskiej. A nawet każą zadać fundamentalne pytanie, czy obie części Unii z punktu widzenia kulturowego w ogóle są kompatybilne.