Kobane to 400-tys. miasto leżące tuż przy granicy. Od dwu lat, kiedy wycofały się stamtąd wojska syryjskie, jest w rękach syryjskich Kurdów. Dżihadyści z samozwańczego Państwa Islamskiego od dawna przygotowywali się do ataku na miasto.
Ruszyli w połowie września i wczoraj ich flaga łopotała już na budynku widocznym nawet ze strony tureckiej. Widzą ją więc dokładnie tureccy żołnierze zgromadzeni przy granicy. Czekają na sygnał rządu w Ankarze, aby ruszyć do ataku. Jest jednak mało prawdopodobne, aby rozkaz ten nadszedł. Kurdowie ślą apele o pomoc, zdając sobie sprawę, że ich obrona może się lada moment załamać. Zdesperowani stosują nawet ataki samobójcze w walce z dżihadystami.
Ponad 150 tys. mieszkańców przedostało się już przez granicę. Turcy o nich zadbali i czekają na dalszy rozwój wydarzeń. Kobane znajduje się przy tym dwie godziny od Rakki, syryjskiego miasta uchodzącego za stolicę Państwa Islamskiego, które kontroluje północne obszary Syrii oraz znaczne połacie Iraku. Zdobycie Kobane wydaje się dla dżihadystów sprawą honorową.
Armia gotowa
Uratować Kobane może jedynie armia turecka. Jest to druga siła militarna NATO po armii amerykańskiej. W ubiegłym tygodniu parlament w Ankarze wyraził już nawet zgodę na użycie armii w konflikcie w Syrii i Iraku, a także na stacjonowanie na terytorium Turcji zagranicznych wojsk do walki z fanatycznym kalifatem proklamowanym przez dżihadystów. – Prezydent i premier są zgodni, że ta interwencja militarna nie miałaby w obecnej sytuacji sensu – tłumaczy „Rz" prof. Ylter Turan, politolog z Uniwersytetu Bilgi w Istambule.