Darmowa gazeta „Metro" ostrzega czytelników we wtorkowym wydaniu: jeśli nie jesteście zwolennikami torysów, lepiej nie czytajcie tych sondaży!
I rzeczywiście dla lidera Partii Pracy Jeremy'ego Corbyna są one miażdżące. Wynika z nich, że konserwatyści dostaną w nadchodzących wyborach do Izby Gmin 47 proc. głosów, co przełoży się na 381 deputowanych. Partię Pracy poprze natomiast 30 proc. głosujących, co da jej jedynie 181 miejsc w izbie niższej brytyjskiego parlamentu.
Torysi odnoszą sukces przede wszystkim kosztem Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa. Otrzymają o 10 pkt proc. wyższe poparcie niż w wyborach w 2015 r., podczas gdy UKIP traci 9 pkt proc. Powód jest oczywisty: ugrupowanie Nigela Farage'a przestaje mieć rację bytu, skoro jego głównym celem było wyprowadzenie kraju z Unii Europejskiej, czego May właśnie dokonuje.
W ten sposób spełnia się marzenie Davida Camerona, który już cztery lata temu zapowiedział referendum w sprawie Brexitu, aby zmarginalizować UKIP. Były premier nie spodziewał się jednak, że utrzymanie dominacji konserwatystów w brytyjskiej polityce okaże się tak kosztowne dla kraju. Cameron, podobnie jak May, był w końcu zwolennikiem utrzymania kraju w Unii.
Ogromna przewaga konserwatystów to także wynik słabości Partii Pracy pod rządami radykalnego, nieraz nieprzewidywalnego Jeremy'ego Corbyna. Wkrótce Brytyjczyków czeka zapewne powtórka z żenującego spektaklu walki o przywództwo w tej partii: Corbyn zapowiedział, że nawet w razie klęski jego ugrupowania nie zrezygnuje z zajmowanego stanowiska.