„To polski baby-boom” – napisał wczoraj dziennik „Daily Mail”, strasząc widmem paraliżu systemu oświaty i służby zdrowia. Ma go spowodować prawie milion imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej, a ściślej: ich potomstwo. Według przytaczanych w gazecie danych urzędu statystycznego w zeszłym roku w rodzinach polskich imigrantów urodziło się 6620 dzieci, prawie cztery razy więcej niż w 2003 roku, przed rozszerzeniem Unii. „Jeśli ta tendencja się utrzyma, w tym roku w brytyjskich szpitalach przyjdzie na świat 13 tysięcy polskich dzieci” – ostrzega „Daily Mail”, dodając zaraz, że polskie maluchy będą sporo kosztować brytyjskich podatników. Pokrywany przez państwo średni koszt porodu to 1578 funtów (prawie 8 tys. zł). – Urodziłam tu dwie córki. Nic mnie to nie kosztowało. Dodatkowo w czasie ciąży i rok po porodzie przysługują mi bezpłatne leki na recepty i opieka dentystyczna – przyznaje w rozmowie z „Rz” mieszkająca od kilku lat na Wyspach Beata Ewertowska.
Jej mąż prowadzi sklep z polską żywnością i tam – według pani Beaty – doskonale widać, że „polski baby-boom” faktycznie ma miejsce. – Dużym zainteresowaniem cieszą się sprowadzane z Polski kaszki i herbatki dla dzieci niedostępne w angielskich sklepach – opowiada. Nieco ostrożniejszy w ocenach jest radca polskiej ambasady w Londynie Wojciech Pisarski. – Wiele polskich rodzin stać już na to, by mieć dzieci. Ale brytyjskie media często mają tendencję do przesady, szczególnie jeśli jakiś temat wpisuje się w walkę polityczną – ocenia w rozmowie z „Rz”.
Coraz więcej kłopotów mają też szkoły. – Właśnie szukam katolickiej szkoły dla córki. W każdej, którą odwiedziłam, mają kilkoro kandydatów na jedno miejsce – mówi Beata Ewertowska. Według danych Instytutu Badania Polityki Publicznej do brytyjskich szkół uczęszcza 170 tys. polskich dzieci, którym bardzo często trzeba zapewnić dodatkowe lekcje angielskiego. Narodowe Stowarzyszenie Dyrektorów Szkół (NAHT) ostrzegło właśnie, że w wielu placówkach, szczególnie na prowincji, dramatycznie brakuje pieniędzy na to, by mogły sprostać potrzebom związanym z rosnącą liczbą zagranicznych uczniów. Potrzeby te nawet trudno oszacować. – Te dzieci pojawiają się znikąd. Po prostu przychodzą i trzeba znaleźć dla nich miejsce – powiedziała angielskim dziennikarzom dyrektor szkoły dla dziewcząt w południowym Londynie Clarissa Williams. Na naukę angielskiego dla dzieci imigrantów jej szkoła otrzymała 1300 funtów, tymczasem potrzeby były tak duże, że musiała wysupłać jeszcze 30 tys. W przyszłym roku rząd przeznaczy na ten cel w sumie 179 mln funtów. Jak ocenia szef NAHT Mike Brookes, choć dzieci imigrantów z nowych krajów UE uczą się dobrze i chętnie, to ich zbyt duża liczba może zmienić brytyjską „kulturę nauczania”.
Dyskusja na temat ciężaru, jaki dla służb publicznych oraz podatników stanowi imigracja z nowych krajów UE, rozgorzała już nie po raz pierwszy. Decydując się na otwarcie rynku pracy dla obywateli nowych państw Unii, rząd w Londynie nie liczył się z tak wielkim ich napływem i związanymi z tym kosztami dla służby zdrowia, oświaty czy opieki społecznej. I choć na ogół mieszkańcy Wysp chwalą sobie pracowników z Polski, to opozycja wykorzystuje ich do ataków na rząd. – Są korzyści, ale także koszty imigracji. Błędem było otwieranie naszego rynku pracy, zanim uczyniły to inne kraje UE. Ostatnie statystyki dotyczące dzieci imigrantów są tego doskonałym przykładem – mówi „Rz” Andrew Green z organizacji Migration Watch.