I dowiodły, że to nie tylko podnosi narodowe morale, ale także dodaje kreatywnej witalności i pewności siebie. I – co ważniejsze – wybitnie poprawia narodową konkurencyjność.
Być może to właśnie tłumaczy nasze wieczne przeciętniactwo. Bo jeszcze żadne polskie pokolenie nie miało okazji nacieszyć się polskością, rozsmakować się w niej, naoddychać, nasycić, spokojnie odkryć rozmaite jej barwy, odcienie, wonie, smaki czy dźwięki. My mamy – i możemy przy tym nie tylko zarobić, ale także poprawić własny wizerunek i samopoczucie (autowizerunek).
Dlatego coraz częściej myślimy o Polsce jako o marce – o naszym specyficznym, szorstkim czasami, magnetyzmie, ułańskim polocie, o naszej reputacji, niedocenianym przez nas samych kapitale atrakcyjności. I zaczynamy rozumieć, że nasza tożsamość się liczy, ma wartość i siłę, i może przyciągać innych. Nawet gdy jest przekorna i trochę denerwuje. Bo jest to tożsamość konkurencyjna. Jeszcze nie do końca zdefiniowana, ale już magnetyzująca. A już na pewno nikogo niepozostawiająca obojętnym.
Polacy przypominają dzisiaj miliony rozsypanych dotąd chaotycznie maleńkich magnesików, które pod wpływem sił pola przemian zaczynają układać się w coraz większą liczbę coraz większych i uporządkowanych magnesów. Trochę to jeszcze potrwa, ale już widać, że rezultatem będzie potężny magnes pod marką Polska.
Jako pełnoprawni wreszcie Europejczycy chcemy też być odrębną i godną całością. Wiemy już, że jesteśmy tej Europie potrzebni jako wiarygodna wspólnota, atrakcyjny i kompetentny partner. Ale potrzebni tylko jako udany naród i udany kraj, suma udanych regionów i miast.