Pytanie to nurtuje mnie od dnia, gdy liderzy trzech central: "Solidarności", OPZZ i Forum Związków Zawodowych zdecydowali się na wspólną okupację Ministerstwa Pracy.
Czy reprezentują interesy tych członków swoich związków, którzy znaleźliby się wśród kilkuset tysięcy szczęśliwców i otrzymywaliby emerytury pomostowe, czy też raczej interesy tych członków swoich związków, którzy na liście beneficjentów systemu by się nie znaleźli i razem z kilkunastoma milionami zatrudnionych musieliby przez wiele lat - aż do przejścia na emeryturę w normalnym terminie - pracować na emerytury pomostowe wybrańców i się na nie składać. A może - jakimś cudem - reprezentują interesy jednych i drugich? Czy też raczej: interesy jednych przeciw interesom drugich i na odwrót?
Na coś się trzeba zdecydować, albowiem z raportu przygotowanego w lutym 2008 r. przez Forum Obywatelskiego Rozwoju i Towarzystwo Ekonomistów Polskich wynika, że "w 2006 r. roczne koszty sektora finansów publicznych związane z wypłatą świadczeń umożliwiających odchodzenie z rynku pracy przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego i jednocześnie nie wynikające ze złego stanu zdrowia (czyli bez rent z tytułu niezdolności do pracy) wyniosły 27,5 mld zł. Oznacza to, że w 2006 r. średnie obciążenie osób pracujących najemnie z tytułu wypłaty tych świadczeń wynosiło 210 zł w skali miesiąca (rocznie 2522 zł). Dla pracownika uzyskującego wówczas przeciętne wynagrodzenie, to dodatkowe obciążenie odpowiadało 16 proc. całkowitych pozapłacowych kosztów pracy".
Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem można założyć, iż w 2007 i 2008 r. ponoszony przez pracujących koszt owych uposażeń dla ludzi, którzy odeszli z rynku pracy "przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego" był wyższy niż w roku 2006.
W czyim zatem interesie protestują związkowcy? Albo chociaż w czyim bardziej? I przeciw czyim interesom?