Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców (ok. 25 mln) i gęstość zaludnienia (pierwsze miejsce na świecie), łatwo przewidzieć, że „śmieciowy" problem błyskawicznie osiągnął apokaliptyczną skalę. Miasto Meksyk to jedna z największych metropolii na świecie. Dziennie produkuje prawie 13 tys. ton śmieci. Połowa tego trafiała dotychczas na Bordo Poniente, wysypisko wielkości 300 boisk piłkarskich, założone w 1985 r. w miejscu, gdzie w czasach Kolumba było jezioro. Obecnie głębokość jeziora odpadków w niektórych miejscach dochodzi do 17 m. Mieszkańcy pobliskiej metropolii już biją na alarm, że niedługo ich miasto będzie wyglądało jak Bordo Poniente.
– Po podwórku mojego domu już nie da się przejść – skarży się w rozmowie z „Przekrojem" Irma Cruz, mieszkanka ekskluzywnej dzielnicy Polanco. – Jeśli czegoś z tym nie zrobią, to zacznę wyrzucać śmieci na ulicę, tak jak robią to inni – dodaje. – W stosach odpadów kotłują się roje karaluchów i hordy szczurów, a do tego co jakiś czas przewalają się przez nie watahy bezpańskich psów i kotów. Nie muszę dodawać, że wszystko tak śmierdzi, iż nie da się powstrzymać wymiotów – mówił Jose Vargas, mieszkaniec Condesa, dzielnicy studentów, dla Radia Digital 99. – Miasto Meksyk wygląda i pachnie, jakby przeszedł tu front jakiejś wojny – dodał.
Śmieciowe mrowisko
Z dnia na dzień stanęły trzy przedsiębiorstwa zbierające, wywożące i segregujące śmieci, które zatrudniają ok. 20 tys. osób. Z ulic meksykańskiej stolicy zniknęli charakterystyczni „pepenadores", piesi zbieracze odpadków, którzy codziennie za drobną opłatą zabierali śmieci sprzed domów, ładowali je na swoje wózki, następnie w określonych punktach miasta – na ciężarówki, które jechały na Bordo Poniente. Nikt ich nigdy nie policzył. Ale organizacje pozarządowe szacują liczbę „pepenadores" nawet na 10 tys. Miasto Meksyk, podobnie jak wiele innych gigantów w krajach rozwijających się, nigdy nie miało jednolitego systemu gospodarowania odpadami. Tutaj się nie wyrzuca śmieci do kontenerów, bo nikt by ich nie opróżnił.
Są dwa sposoby, by się ich pozbyć: o określonej porze w dzielnicy pojawia się śmieciarka, co nie znaczy, że zatrzymuje się przy domach. Należy ją dogonić i wrzucić na nią odpady. Inny sposób to zaczekać na jednego z „pepenadores", który za drobny napiwek zabierze nasze śmieci. – Zamknięcie Bordo Poniente to dla wszystkich tych ludzi tragedia. To tak, jakby zamknąć mrówkom mrowisko. Dla nich to nie było po prostu wysypisko, ale miejsce pracy i dom. To był ich cały świat – tłumaczy w rozmowie z „Przekrojem" Luis Rojas, szef jednej z trzech firm, które dotychczas wywoziły śmieci. – Co mają teraz zrobić? Przekwalifikować się? Zacząć kraść? Napadać na turystów? – pyta retorycznie.
Spadkobiercy Króla Śmieci
Zamknięcie Bordo Poniente to też problem dla trojga osób stojących na czele firm, które zajmują się oczyszczaniem miasta – Luisa Rojasa, Pabla Télleza i Guillerminy de la Torre. Słowo „firma" w tym przypadku jest nieco mylące. Bardziej właściwe byłoby „gang". Tych troje podzieliło lukratywny biznes śmieciowy w 1987 r. Po śmierci Rafaela Gutiérreza Moreno – człowieka, który według legendy urodził się na wysypisku i pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, dzięki bezwzględnym zabójstwom, zastraszaniu i przekupstwom, przejął kontrolę nad gospodarką odpadami miasta Meksyk, która do tamtej pory funkcjonowała „na dziko".
Moreno zdawał sobie sprawę, że można na śmieciach zbić fortunę. Jego imię wkrótce stało się synonimem bogacza, legendarna była też ekstrawagancja Króla Śmieci. Podobno przymusowo wysiedlił rolników z Iztapalapy (obecnie jedna z 16 dzielnic Dystryktu Federalnego), żeby... zbudować tam osiedla dla swoich „pepenadores". Popisując się dyskusyjnym gustem, oprawił sobie przednie zęby brylantami. Stał się tak potężny, że rządząca wówczas w Meksyku Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna (PRI) zaproponowała mu miejsce na listach wyborczych. Król Śmieci bez problemu został deputowanym. W 1987 r., kiedy został zamordowany przez jedną z kochanek, wybuchła krwawa wojna między wdową po Moreno a zbuntowanymi kapitanami. Był to pierwszy w historii moment, kiedy władze metropolii odważyły się wmieszać do gospodarki śmieciowej. Dzięki mediacji i groźbom użycia wojska burmistrz skłonił strony do zawarcia pokoju.