Po drugie
Wszechobecna tabloidyzacja ma według niektórych być wynikiem potrzeb odbiorców, którzy to wreszcie mogą na takie treści zagłosować. Osobiście, swoimi oczami pogrążonymi w pudełkach, palcami klikającymi w najbardziej drastyczne treści, czasem poświęcanym wiadomościom drugiej kategorii. Ale ci sami ludzie wychowywali się wcześniej na Telewizji Edukacyjnej, audycjach o muzyce, chemii czy doświadczeniach fizycznych przeprowadzanych na ekranie, w czasach, gdy nie trzeba było ze wszystkiego robić show, by przyciągnąć widza. Trudno mówić o zmianie indywidualnych potrzeb. To bardziej kwestia nieskończonej personalizacji sieci, która z każdym rokiem, a nawet miesiącem, coraz bardziej przewiduje nasze zachowania. I to na podstawie takich przewidywań podsuwa nam materiały, zawężając to, co moglibyśmy mieć do dyspozycji. Dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której, siedząc przed komputerem, mając na kilka kliknięć od naszego nosa możliwość nauki każdego języka oraz zdobywania sprawności nawet w rozpoznawaniu śladów dzikich zwierząt na Syberii, ciasteczka tropiące nasze zachowania podsuną nam wiadomości o krwi, pocie i łzach z portalu, który wpłaci najwięcej na reklamę. Ktoś te treści musi tworzyć, a miejsce na bycie rzetelnym i do bólu kompetentnym zajmuje potrzeba kolejnego mema zdolnego pożyć kilka godzin. To także nie jest miejsce dla dziennikarza.
Po trzecie
Wreszcie, tradycyjne media na własne życzenie strzeliły sobie w stopę, zachęcając czytelników do przechodzenia do sieci. Postrzegano ją jako kolejne medium, jak kiedyś radio czy telewizję. Zauważa to w swojej najnowszej książce pt. „Internet. Czas się bać" Wojciech Orliński. W jednym z rozdziałów cytuje Roberta Levine'a z książki „Free Ride" – „jeden czytelnik gazety papierowej w USA był dla wydawcy dwa lata temu [mowa o 2009 roku – przyp. aut.] wart 539 dol. z samej tylko sprzedaży reklam. Ten sam czytelnik on-line jest wart już tylko 26 dol., bo reklama w internecie jest kilkadziesiąt razy tańsza. Oszczędność na druku i dystrybucji nie jest w stanie pokryć tej różnicy". Od momentu poszerzania się granic internetu tradycyjne redakcje ponoszą straty. Ten proces może się tylko pogłębiać, ponieważ czytelnik nie będzie w stanie wrócić do starego medium jedynie po to, by wesprzeć upadające tytuły. Dochodzi do absurdalnych sytuacji, gdy nad tygodnikiem pracuje trzyosobowy zespół, a wydawca musi dalej ciąć koszty. Zawsze przecież znajdzie się jakiś student, który zrobi za połowę ceny albo nawet przełknie bezpłatny staż. Bo do CV się przyda. Bo przecież trzeba starać się już od pierwszego roku studiów. Pogłębia to jedynie tragizm tego środowiska – oto największą wartość miałby świeżo upieczony magister z pięcioletnim doświadczeniem na stanowisku kierowniczym... W statystycznej próbie społeczeństwa znajdą się też i takie cyborgi, ale pozostała większość ludzi nie mających syntetycznego oleju w żyłach odpadnie w konkurencji. To także nie rokuje dla dziennikarza. Levine'a można zacytować za Orlińskim ponownie: „Logicznie rzecz biorąc, najgłupszą zatem rzeczą dla gazet byłoby nakłanianie czytelników, żeby porzucili wydanie papierowe na rzecz strony w internecie, na której ci sami czytelnicy stawali się od razu dwadzieścia razy mniej warci. Tymczasem dokładnie to zrobiła większość z nich".
Po czwarte
Trzeba jakoś zarabiać. Czasy są trudne, redakcje ledwo zipią, model płatnej subskrypcji jeszcze nie zwala wynikami z nóg i pomalutku zatacza kręgi odbijające się od poniesionych na niego wydatków. Przykładowe dane z końca 2013 roku pokazują, że „New York Times" ma 727 tys. subskrybentów, a trzeci kwartał przyniósł tytułowi 37,7 mln dol. wpływów, o 5 mln więcej niż cyfrowa reklama. Internetowy mur płatności skłania do kupowania tradycyjnego, papierowego wydania, ale wciąż nie jest to sygnał, który mógłby świadczyć o stabilizacji. Dlatego szuka się nowych rozwiązań. Jednym z nich może być udostępnienie czytelnikom gier. „NYT" sprzedaje możliwość prenumeraty krzyżówek za 7 dol. miesięcznie i 40 rocznie. I zarabia. Deweloper odpowiedzialny za rozwój tego segmentu, Think Gaming, szacuje, że dziennie rozwiązuje je ponad 50 tys. użytkowników, a aplikacja znajduje się na 176. miejscu wśród tych przynoszących zyski w AppStorze. Jeszcze w 90. latach XX wieku tęgie głowy zastanawiały się nad tym, jak przenieść dziennikarstwo do sieci i jeszcze – czytaj: przede wszystkim – na tym zarobić. W panelu zorganizowanym w Cambridge w 1995 roku brał udział m.in. obecny wydawca „NYT", Arthur Sulzberger Jr., późniejsza współzałożycielka organu zarządzającego internetem ICANN, Esther Dyson, oraz Walter Isaacson, dziennikarz, autor m.in. biografii Steve'a Jobsa. Stawiano na unikalną treść, której nie będzie miał nikt inny. Ale co może być wyjątkowe, skoro w dzisiejszych czasach informacja z najdalszych miejsc przybiega razem z wydarzeniami spod okna? W 1995 roku pojawiła się koncepcja inwestowania w newsroomy, by wyprzedzać konkurencję. Wiemy jednak, że większość tytułów marzy obecnie o czwartym do wydawniczego brydża, a setka reporterów ze sprzętem to koszmar, a nie przyjemny sen, do którego się dąży. Sulzberger mówił o czterech tradycyjnych sposobach zarobienia na użytkowniku. Płaci użytkownik, płaci reklamodawca, gazeta pobiera prowizję. Czwarte miejsce to szantaż – „Zapłać albo opublikujemy coś nie po twojej myśli". Ponieważ obecne odbieranie sieci odbiegło trochę od oczekiwań sprzed prawie 20 lat, a kierunkiem w tym biegu na oślep jest zaproponowanie odbiorcy dodatkowej rozrywki. Tak robią Japończycy, ich społeczności oparte są na prowadzeniu użytkownika niczym gracza w niekończącej się pracy nad własnym awatarem. Kto wie, czy w przyszłości odbieranie wiadomości nie będzie przypominało zdobywanie punktów doświadczenia, jak w grze komputerowej. „Przeczytałeś tekst, odpowiedz na pytania i dostaniesz bonus". „Nie chce ci się czytać, wolisz od razu bonus? Zapłać". Mózg lepiej znosi mikropłatności, większe kwoty sprawiają nerwowym ośrodkom ból, zatem mini do mini i może kiedyś, przy odpowiedniej liczbie odbiorców, uzbiera się jakieś maxi. Pytanie tylko, czy tak ma wyglądać dziennikarstwo przyszłości?
No i jak wygrać z robotem?