Reklama

Rzeczpospolita Krzemowa

Jest ich 30 tysięcy. Chyba, bo niewykluczone, że nawet około 100 tysięcy... Polacy w Dolinie Krzemowej i ich sukces.

Aktualizacja: 29.08.2015 13:16 Publikacja: 29.08.2015 11:00

Tekst pochodzi z Magazynu Sukces

Sprawa nie jest prosta. Rejon, który stał się międzynarodową stolicą firm IT, działa według heraklitowej dewizy „panta rhei". Nieokreślone wydaje się tu wszystko. Od granic, które nieustannie się przesuwają, zagarniając kolejne miasteczka we wschodniej części zatoki San Francisco, do firm, które powstają, padają, a na ich miejscu natychmiast pojawiają się kolejne – dynamiczne start-upy, w równym stopniu skazane na klęskę, co na sukces. I właśnie w tym szczególnym biznesowym ekosystemie nasi rodacy świetnie się odnajdują. Jedni mieszkają w tej części północnej Kalifornii od lat. Inni wpadają na chwilę, aby zobaczyć, co się dzieje w świecie hi-tech, i interesujące ich idee przeszczepić potem na rodzimy grunt.

Zabójcza fałszywa skromność

Na jednym z dziedzińców Uniwersytetu Stanforda zgiełk. Młodzi ludzie zbici w niewielkie grupki dyskutują zawzięcie, kilku spóźnionych studentów biegnie na zajęcia, inni pochyleni nad laptopami pracują w skupieniu. Stanford University to jeden z filarów Doliny Krzemowej. Tu kształci się specjalistów, którzy zasilają potem lokalne firmy. I tu firmy te zgłaszają się po radę w przełomowych dla przedsiębiorstwa momentach. Dla Marcina Kowalika, właściciela funduszu inwestycyjnego Black Pearls z Trójmiasta, to jeden z obowiązkowych przystanków podczas podróży do Doliny. – Swoje wizyty planuję dziś rozsądniej niż na początku, gdy wydawało mi się, że muszę być wszędzie, z każdym porozmawiać. Popełniłem typowy grzech debiutanta. Zachłysnąłem się atmosferą tego miejsca – opowiada. – Ten „pierwszy raz" przyprawił mnie o zawrót głowy. Podczas drugiej wizyty przyjechałem więc z ambitnym zamiarem zrobienia biznesu. Nic nie ugrałem.

Tak prysł mit o technologicznym raju, gdzie wystarczy mieć pomysł i chcieć go zrealizować, by osiągnąć sukces. Podczas kolejnych wizyt był zatem już znacznie ostrożniejszy, choć entuzjazm pozostał. – Paradoksalnie przyjeżdżam teraz, by oszczędzać pieniądze. Podpatruję, jakie panują tu trendy, w co i jak się inwestuje. Dzięki temu jestem w stanie ustrzec się wielu błędów na własnym podwórku – podsumowuje swoje ostatnie pobyty w Silicon Valley. I przekonuje, że Polacy nie powinni mieć żadnych kompleksów, bo mają dużo do zaoferowania. Wtóruje mu Chris Burry, konsultant z US Market Access Center, który często pomaga biznesmenom spoza Stanów Zjednoczonych w stawianiu pierwszych kroków w Dolinie Krzemowej. – Często spotykam się z ludźmi, którzy wiele potrafią, ale niewiele mówią na ten temat – mówi. – To fałszywa skromność. W Ameryce trzeba umieć sprzedać nie tylko produkt, ale i siebie. Na szczęście widzę coraz więcej utalentowanych, pewnych siebie Polaków, którzy wiedzą, czego chcą, i potrafią to osiągnąć.

Nad filiżanką Sooo Goood

W niecce między Zatoką San Francisco na wschodzie, wypiętrzonymi przez trzęsienia ziemi górami Santa Cruz na zachodzie, przesmykiem Golden Gate oddzielającym Pacyfik od Zatoki na północy i rolniczymi nizinami na południu działa około 10 tys. start-upów, setki potężnych korporacji hi-tech i ponad tuzin wycenianych na miliardy dolarów technologicznych gigantów: Google, eBay, Facebook, Apple, Facebook, Yahoo! i inni.

Reklama
Reklama

Część ekspertów przestrzega przed kolejną bańką internetową. Podobną do tej, jaka pękła z hukiem w 2001 r. Kapitaliści inwestycyjni do strachliwych jednak nie należą. Na słynnej Sand Hill Road, ulicy w Palo Alto, przy której mieszczą się największe fundusze inwestycyjne, od ponad dekady nie działo się tak dużo jak teraz. Dlatego Marcin Kowalik zachęca do podejmowania skalkulowanego ryzyka biznesowego. Przekonuje, że zdobycie podstawowego finansowania, tzw. seed money, nie jest niedosiężnym marzeniem. – To nie jest aż tak wielki problem. I mówimy tu o setkach tysięcy dolarów – mówi. – Schody zaczynają się później, ale ważne, by zacząć.

Na fałszywej skromności daleko się nie zajedzie. W Ameryce trzeba umieć sprzedać nie tylko produkt, ale i siebie. Na szczęście przybywa tam pewnych siebie Polaków, którzy wiedzą, czego chcą.

A on wierzy w początki, bo – jako przedsiębiorca – zaczynał niejeden raz. I ma cechę ogromnie cenioną w Dolinie Krzemowej: z porażki potrafi wyciągać wnioski. Biznesmeni z Silicon Valley, którym udało się odnieść sukces, potknięć na drodze do celu nie traktują jak wstydliwych epizodów. Niepowodzenia ich nie załamują, raczej dają impuls do podejmowania mądrzejszych decyzji w przyszłości. Stąd też popularność FuckUp Nights. Wieczorów, podczas których przedsiębiorcy od San Francisco po San Jose ekshibicjonistycznie dzielą się swoimi mniejszymi i większymi klęskami. Marcin też mógłby opowiedzieć wiele historii. Miał 14 lat, kiedy do robienia pierwszych interesów zmusiło go życie. Zostawił ich ojciec i jako najstarszy z rodzeństwa wziął na siebie część odpowiedzialności za utrzymanie rodziny.

Próbował rozpaczliwie pogodzić naukę w najlepszym liceum w mieście z pracą w hurtowni warzyw i owoców. W końcu pierwszego semestru miał jednak ponad 250 nieusprawiedliwionych godzin lekcyjnych i groziło mu wyrzucenie ze szkoły. Dzięki własnemu uporowi, a także życzliwości dyrektora, udało mu się nadrobić zaległości. Natomiast sprzedażą warzyw i owoców zajmował się potem jeszcze przez dobrych kilka lat. Śmieje się, że dzięki skupowi pod Grójcem poznał, co to handel międzynarodowy. Woził truskawki i jabłka do Petersburga, a przywoził poważne sumy pieniężne i... równie poważne ilości alkoholu, który dostawał w barterze od Rosjan. – A potem zaczęło się dorosłe życie i studia: licencjat z ekonomii, magisterka z zarządzania. I trzy lata informatyki, bo chciałem założyć firmę informatyczną – wylicza.

Tak też się stało. Wraz ze wspólnikami ulokowali się w centrum Warszawy, w budynku z widokiem na Pałac Kultury. Pomieszczenia wyposażyli w drogie meble. Zatrudnili specjalistów ze stolicy, których stawki do najniższych nie należały. Przyjęli pierwsze zlecenie, prestiżowe, bo z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. I to zlecenie ich przerosło. – Gdybym miał powtórzyć tę przygodę, zmieniłbym wszystko – wspomina Marcin Kowalik. Po serii przekształceń firmę ostatecznie udało się reanimować. Dziś radzi sobie świetnie, ale nie jest to główne przedsięwzięcie Marcina. Tym najważniejszym jest Black Pearls, spółka zarządzająca funduszami inwestycyjnymi. – Żeby inwestować w projekty innych i pomagać im w rozwoju, trzeba mieć za sobą praktykę przedsiębiorcy, dostać trochę po grzbiecie, przeżyć te wszystkie wzloty i upadki – przekonuje.

Ta droga wiodła go z rodzinnego Piaseczna przez Warszawę, Katowice i Gdańsk aż do Doliny Krzemowej, gdzie Marcin Kowalik – jak coraz więcej młodych inżynierów i przedsiębiorców z Polski – porusza się z ogromną swobodą. – A jeżeli nie czujesz się tu swobodnie, masz poważny problem – mówi Janusz Liberkowski. Siedzi w jednej z modnych kafejek, zwanych czasami szumnie „kawowymi butikami". Jest smakoszem ceniącym sobie umiejętnie palone ziarna kawowca i aromatyczny wywar. Popija napar z odmiany nazywanej Sooo Goood i przegląda dane dotyczące jednego ze swoich najnowszych wynalazków. – Przede mną jeszcze dobry rok pracy. Doskonalenia, cyzelowania, korygowania – mówi. – Muszę mieć pewność, że wszystko działa jak należy, bo jest to rzecz, która ma szansę wpłynąć na zdrowie, a nawet życie milionów ludzi.

Reklama
Reklama

W sklepie z zabawkami

Inżynier. Decyzję o wyjeździe za granicę podjął ponad 30 lat temu. Od tamtej pory w Dolinie Krzemowej udało mu się opracować tuziny wynalazków, zabezpieczyć kilkanaście patentów, nieustannie też pracuje nad kolejnymi. Głośnym echem odbiło się jego zwycięstwo w 2006 r. w pierwszej edycji programu „American Inwentor" („Amerykański wynalazca") organizowanego przez telewizję ABC. Wygrał wówczas jego pomysł na samochodowy fotelik dla dziecka, który dzięki sferycznemu kształtowi i możliwości obrotu w trakcie zderzenia miał zapewnić maksymalne bezpieczeństwo małemu pasażerowi. Idea została przyjęta entuzjastycznie, inżynier z Polski dostał milion dolarów na rozkręcenie inwestycji i pomoc jednej z największych firm produkujących sprzęty dla dzieci. Początki były nader obiecujące. I kiedy wydawało się, że wszystko zmierza do happy endu, zaczęły się schody. – Gdybym chciał przeforsować produkcję Anecia Safety Capsule, musiałbym najpierw zawalczyć w Kongresie Stanów Zjednoczonych o zmianę pewnych przepisów – mówi i wzdycha ciężko. Amerykańskie regulacje dotyczące bezpieczeństwa na drogach nie pozwalają na ruch fotelików dziecięcych w momencie kolizji. Tymczasem nowatorska koncepcja zasadzała się właśnie na możliwości obrotu dziecka tyłem do kierunku zderzenia. Trochę tak jak w pojedynku aikido, kiedy wykorzystuje się energię przeciwnika do własnego celu, zderzenie auta z przeszkodą miało spowodować poruszenie fotelika-kapsuły i wytrącić szkodliwą energię. Wynalazek ten jest bliski sercu Liberkowskiego: jego córka zginęła w wypadku samochodowym. On i jego żona długo nie mogli się podnieść po śmierci Anety...

Liberkowski postanowił założyć firmę w Polsce, bo przepisy europejskie dopuszczające foteliki do produkcji nie miały takich zastrzeżeń. Był rok 2007. Dwa lata później wygrał duży unijny grant. Comiesięczne podróże do Polski zaowocowały w końcu zgromadzeniem zespołu ludzkiego potrzebnego do ukończenia badań i wprowadzenia fotelika do produkcji. Aby produkt odniósł sukces, trzeba było jednak przenieść się na stałe do Polski. Na to rodzina Liberkowskich, po 30 latach pobytu w Stanach, nie mogła się zdecydować. Firma została więc sprzedana.

Biznesmeni z Silicon Valley, którym udało się odnieść sukces, potknięć na drodze do celu nie traktują jak wstydliwych epizodów. Niepowodzenia dają im impuls do podejmowania mądrzejszych decyzji w przyszłości.

Ich dom jest w Dolinie Krzemowej. To atmosfera tego właśnie miejsca pozwoliła polskiemu inżynierowi na rozwinięcie skrzydeł. To w tym centrum światowych technologii mógł wprowadzać swoje innowacje (kilka z jego kilkunastu patentów wykorzystał Intel). W tym rejonie, stanowiącym inkubator myśli technologicznej, żaden nowatorski pomysł nie jest zbyt utopijny. Roje nanorobotów „naprawiających usterki" we wnętrzu ludzkiego ciała, usuwające złogi miażdżycowe, likwidujące zagrażające życiu zatory? Inteligentne tatuaże sprawdzające skład potu, temperaturę ciała czy PH skóry? Bioniczna trzustka, połączona mikroskopijną antenką z komputerem lekarza, informująca o poziomie cukru w krwiobiegu pacjenta? Samobieżne samochody? To nie są futurystyczne marzenia, ale teraźniejszość Doliny Krzemowej. – Nie jestem wyjątkowy – zastrzega Polak z uśmiechem. – Raczej jestem częścią składową tego wielkiego technologicznego mrowiska.

Obecnie Liberkowski skoncentrowany jest na wynalazku, który realizuje nie tylko z poczucia innowacyjności, ale i misji. – Poznałem sparaliżowanego, umierającego człowieka, który od ponad dziesięciu lat był przykuty do łóżka – opowiada. – Cierpiał straszliwie, bo przez brak mobilności na jego ciele tworzyły się odleżyny, otwarte do kości rany. Ból, jaki musiał znosić, był niewyobrażalny. Po tym spotkaniu postanowiłem coś wymyślić.

W samych tylko Stanach Zjednoczonych codziennie z powodu powikłań spowodowanych odleżynami umiera ponad 160 osób. Koszt leczenia jednej takiej rany to przeszło 40 tys. dol. rocznie. Chorych, u których powstają odleżyny, jest w USA 2,6 mln. Janusz był przerażony statystykami, ale to właśnie rozmiar problemu popchnął go do działania. Niedługo później zaczął kiełkować pomysł łóżka przeciwodleżynowego. Pacjent leży na nim nie na jednolitej powierzchni, ale na swego rodzaju „łożu fakira" złożonym z setek paliczków, których długość może być regulowana. System można programować tak, by regularnie zmieniać pozycję unieruchomionej osoby.

Reklama
Reklama

Czasami Janusza korci, by pójść na łatwiznę. Niedawno zirytowany tym, że podczas spacerów z ukochanymi yorkami plącze im się smycz, wymyślił udogodnienie, które zapobiega motaniu się linki. Jest przekonany, że taki produkt spotkałby się z dobrym odbiorem, bo Amerykanie hołubią swoje czworonogi i wydają na nie więcej pieniędzy niż na alkohol czy męską odzież razem wzięte (ponad 60 mld dol. rocznie). Szczególnie lubiane są psy i koty.

Roje nanorobotów „naprawiających usterki" w ludzkim ciele? Bioniczna trzustka połączona z komputerem lekarza, samobieżne samochody? To nie są futurystyczne marzenia, ale realia Doliny Krzemowej.

Żona Liberkowskiego mówi, że mąż ma w sobie niezwykły upór w dążeniu do celu oraz nieustanną ciekawość świata. – Pójście z nim do sklepu z zabawkami, żeby kupić coś dzieciom, nie jest krótkim wypadem, ale poważną wyprawą. Janusz musi sprawdzić, jak zbudowany jest każdy grający pluszak czy jeżdżący samochodzik – uśmiecha się Danusia. Polski inżynier z Nowej Soli skończył 60 lat. Pracuje nad kilkoma prototypami naraz, ulepsza i udoskonala dotychczasowe wynalazki i nie zamierza zwolnić tempa.

Homo economicus

– Emerytura? – Bogusław Marcinkowski wydaje się autentycznie zdziwiony pytaniem. – Nie zamierzam schodzić z posterunku. Ani teraz, ani w przyszłości.

W potężnych halach firmy Calmax Technology Inc., której Polak jest właścicielem, nie ma hałasu. Słychać tylko miarowy szum filtrowanego powietrza. Pomieszczenia oddzielone są szklanymi szybami. W środku – pracownicy w białych fartuchach, czepkach, z maseczkami na twarzach. Trudno się domyślić, że to wnętrze warsztatu. Bogusław Marcinkowski ma zakład mechaniki precyzyjnej, gdzie produkuje się części na potrzeby przemysłu komputerowego czy lotniczego. Zamawiającymi są NASA i armia amerykańska, a także firmy hi–tech. – Niektóre korporacje mają niezwykle wyśrubowane standardy – mówi Marcinkowski, przebierając się w roboczy kitel. – Zamówione części mają być produkowane w niezmienionych warunkach. Ten sam pokój, te same maszyny, ta sama procedura.

Reklama
Reklama

Powietrze jest nieustannie oczyszczane z kurzu, drobnoustrojów i oparów chemicznych. Nawet najmniejsza zmiana wymaga poinformowania zleceniodawcy z wielomiesięcznym wyprzedzeniem oraz wypełnienia stosu dokumentów. – Wszystko tu znów rozkwita, jak w końcówce lat 90. – Marcinkowski optymistycznie widzi przyszłość Doliny. – Zleceń jest huk. I jestem przekonany, że nie jest to chwilowa koniunktura.

Po kilku naprawdę chudych latach biznes w Silicon Valley zaczął się rozkręcać na nowo, ale już na innych zasadach i w nieco innym kierunku. To obecnie nie tylko przemysł komputerowy, ale także biotechnologiczny oraz energii odnawialnych. Po pęknięciu bańki internetowej i globalnym kryzysie finansowym Bogusław Marcinkowski dostosowuje się i również zmienia nieco profil działalności. Coraz odważniej wchodzi w produkcję części dla firm biomedycznych. Jego zdaniem zdolność adaptowania się do zmian to jeden z filarów sukcesu w Dolinie. Przedsiębiorcom udają się tu rzeczy, które nie wychodzą gdzie indziej. Niektórzy ekonomiści mówią nawet, że Dolinę Krzemową zasiedla homo economicus, niezwykle racjonalny twór, niepoddający się wahaniom nastroju i irracjonalnym emocjom.

Przedsiębiorcom udają się tu rzeczy, które nie wychodzą gdzie indziej. Niektórzy ekonomiści mówią nawet, że Dolinę Krzemową zasiedla homo economicus, niezwykle racjonalny twór, niepoddający się wahaniom nastroju i emocjom.

Wśród technomagnatów nie brakuje jednak i tych, którzy oddają znaczącą część swoich fortun na cele charytatywne. Laura Arrillaga–Andreessen, żona jednego z najbardziej znanych kapitalistów inwestycyjnych Silicon Valley, autorka „Giving 2.0", bestsellera o dobroczynności, chętnie opowiada o tym, jak szczodrzy potrafią być milionerzy hi–techu. Mark Zuckerberg z żoną Priscillą Chan rokrocznie dają dziesiątki milionów m.in. na edukację dzieci z ubogich rodzin. Anne Wojcicki, była żona jednego z założycieli Google, Siergeya Brina, ofiarowała kilkaset milionów dolarów fundacjom walczącym z biedą na świecie.

Bogusław Marcinkowski stara się z kolei wspierać polskich artystów. Sponsoruje tancerzy i muzyków zza oceanu, a jego dom zawsze stoi otworem dla Polaków, którzy stawiają pierwsze kroki na emigracji. Wie, jak ważna jest wyciągnięta w odpowiednim momencie pomocna dłoń. Doskonale pamięta własne trudne początki w Stanach Zjednoczonych. Przyleciał do USA bez znajomości języka, bez grosza przy duszy i znajomych, którzy mogliby ułatwić start. – W tym pierwszym okresie chodziłem od firmy do firmy i oferowałem to, co mogłem na tamtym etapie zaoferować, czyli proste usługi tokarsko–ślusarskie – wspomina. – Jak sobie radziłem? Na sto firm, które odwiedzałem, dostawałem jedno zlecenie. Jedno! Marcinkowski starał się nie zrażać i często wracał w te same miejsca po kilka razy, mając nadzieję, że zmienił się układ lub zmienili się decydenci. Powoli kształtował sobie bazę klientów, którzy potrafili docenić solidność i pracowitość polskiego rzemieślnika. – Pracowałem na okrągło, bo chciałem każde zadanie wykonać jak najlepiej. Opłaciło się – opowiada. – A potem udało mi się zrealizować wielkie marzenie. Założyłem firmę.

Reklama
Reklama

Rewolwerowcy z Dzikiego Zachodu

Słońce niespiesznie chowa się za jednym z budynków Uniwersytetu Stanforda. Dziedziniec powoli się wyludnia. Studenci rozchodzą się po kampusie, jednym z największych w kraju. Marcin Kowalik przyznaje, że dzień w Dolinie Krzemowej, często intensywny i stresujący, może solidnie dać w kość. Szczególnie kiedy czuje się brzemię odpowiedzialności za los własnej firmy, zdobycie wsparcia finansowego czy powodzenie negocjacji z inwestorami. – Trzeba uważać. Nie dać się zwariować – mówi z uśmiechem. – Dlatego dbam o siebie. Rano trening na siłowni. Obowiązkowo. Codziennie.

Janusza Liberkowskiego też dotykają stresy dnia codziennego. Życie w Dolinie Krzemowej jest jak przejażdżka kolejką górską: raz jest się na górze, raz na dole. Do tych zawirowań polski wynalazca podchodzi jednak ze stoickim spokojem. Nie ucieka od źródła stresu. Wręcz przeciwnie, stara się go zrozumieć. I złapać dystans. – Bo ważne jest tylko życie i zdrowie, cała reszta nie jest tak istotna – ucina.

Jak zawodowemu rewolwerowcowi z Dzikiego Zachodu, również przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej w najważniejszym momencie nie może zadrżeć ręka. Musi doprowadzić interes do końca. Dopiero potem przychodzi czas na odpoczynek.

Po ciężkim dniu Bogusław Marcinkowski raczy się kieliszkiem wytrawnego wina z własnej winnicy. Potem siada, bierze na kolana ukochany akordeon i zaczyna grać polskie melodie. – Na co dzień jest ważne, by znaleźć w sobie dodatkowe pokłady cierpliwości – mówi. – Nerwy mogą utrudnić zdrowy osąd sytuacji, a tu gra często toczy się o bardzo wysokie stawki.

Jak zawodowemu rewolwerowcowi z Dzikiego Zachodu również przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej w najważniejszym momencie nie może zadrżeć ręka. Musi doprowadzić interes do końca. Dopiero potem przychodzi czas na odpoczynek. Przy winie, muzyce, wśród przyjaciół i rodziny.

Reklama
Reklama

Z pokoju Bogusława Marcinkowskiego roztacza się panorama całego regionu, który jeszcze w latach 50. nosił wdzięczną nazwę Doliny Zachwytu Serca. Po horyzont widać było wtedy rzędy drzew owocowych. Rosły jabłonie, śliwki i brzoskwinie. Przemysł komputerowy, który zaczął się tu panoszyć w latach 60., na zawsze zmienił tę przestrzeń. Natura wciąż jednak przepycha się z urbanizacją. W Dolinie Krzemowej, w wątłej równowadze, mieszkają zarówno ludzie, jak i pumy, skunksy czy szopy pracze. Zielone trawniki przed domami wieczorami skubią sarny, a nocami można usłyszeć wycie kojotów.

Autorka jest dziennikarką Informacyjnej Agencji Radiowej

Policja
Nietykalna sierżant „Doris”. Drugie życie tajnej policjantki
Społeczeństwo
Co przyciąga do Polski ukraińskich imigrantów? Wyniki badania
Społeczeństwo
Budżet Mazowsza na 2026 rok. Administracja pochłonie więcej niż zdrowie
Społeczeństwo
Zaborów nie widać. Usług publicznych też nie. I zyskuje na tym Konfederacja
Społeczeństwo
Jak zgłosić rosyjski dron przez telefon?
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama