Na targu w powiatowym mieście, nad pierwszymi sadzonkami bratków i prymulek – gorąca dyskusja. „No przecież dostają po 40 zł za Ukraińca, nie? To czego jeszcze po tych pojemnikach w sklepach wystawionych szukają?” – oburza się kobieta z koszykiem. Odpowiada jej sprzedający, pakując sadzonki. „Bo one to z pazerności wszystko robią. Taki charakter mamy, my, Polacy, na wszystkim chcemy zarobić” – mówi. W dyskusję wtrąca się nieśmiało czekająca na swoją kolej klientka: „Ale to chyba dobrze, że pomagają, przecież z dobroci to robią, u mnie mieszkała rodzina cztery dni i grosza od nikogo nie wzięłam”. Dalsza dyskusja upływa na skrupulatnym podliczaniu, ile, kto i na co dostaje, i czy to dobrze. A na koniec pojawia się akcent pozytywny: zaopatrzona w bratki klientka z koszykiem ogłasza, że uda się do Biedronki i mimo wątpliwości odłoży dziś do pojemników makarony i czekolady. „Niech tam jadą na tę Ukrainę – mówi – przecież oni nie mają co jeść”.
Nigdy jeszcze jako społeczeństwo nie byliśmy w takiej sytuacji. Odruch serca i współczucie zwyciężają na razie z tradycyjną podejrzliwością i podobno najbardziej polską cechą – żółcią. Rosyjskie trolle oraz zwolennicy Konfederacji próbują co prawda rozpowszechniać różne historie o zapłakanych kuzynkach masowo zwalnianych z pracy, żeby na ich miejsce przyjmować „atrakcyjne Ukrainki”, ale na szczęście niewielki tylko procent rodaków daje się porwać kremlowskiej narracji.
Czytaj więcej
Brak porozumienia z Unią w sprawie KPO i Izby Dyscyplinarnej to kolejny odcinek wojny z Europą wypowiedzianej przez Zbigniewa Ziobrę.
Co zrobić, żeby tak zostało? Spontaniczność, która była dobra na początku wojny, musi ustąpić precyzyjnemu systemowi podziału środków na pomoc i organizację życia uchodźców oraz tworzenie dla nich oferty pozostania w Polsce. I ktoś za to musi zapłacić.
Kto? Zdaniem badanych przez IBRiS środki na pomoc powinny przede wszystkim pochodzić z Unii – uważa tak 61,4 proc. respondentów. 26,7 proc. wskazuje rząd, 8,9 proc. osoby prywatne przyjmujące uciekinierów z Ukrainy, 0,2 proc. obarczyłoby tym obowiązkiem samorządy, a niespełna 4 proc. nie wie, kto powinien wyłożyć pieniądze. Gdyby jednak w takiej właśnie proporcji rzeczywiście pomoc była finansowana, wyglądałoby to całkiem nieźle.