Zbudowany przez białych?
Nie. Przez białych, ale rękami czarnych. Południowa Afryka nie byłaby tak bogata i dostatnia, gdyby nie czarni górnicy w kopalniach złota czy czarni robotnicy na farmach. Gdyby biali sami mieli tworzyć ten kraj, to nigdy nie wyglądałby tak, jak wygląda. Rozmawiałem kiedyś z Carelem Boshoffem, jednym z ideologów apartheidu. Tłumaczył, że apartheid w swojej pierwotnej wersji nie zakładał wykorzystywania czarnych przez białych, ale rozdzielenie Afrykanerów od czarnej większości. Co więcej, oryginalny biały naród Afryki Południowej, czyli Burowie, chciał odgrodzić się nie tylko od czarnych, ale też od Anglików, których uważał za okupantów, kolonizatorów. Tylko że pojawiło się złoto, diamenty, pojawił się węgiel i inne bogactwa. Boshoff twierdził, że apartheid musiał upaść ze względu na chciwość ludzką – zarówno czarnych, jak i białych. Biali byli silniejsi, bardziej przedsiębiorczy, więc zwyciężyli i zaczęli wykorzystywać czarnych, a potem ich prześladować. Bo przecież jeśli miała być separacja ras, to sami Burowie powinni pracować w tych kopalniach, uprawiać swoją ziemię, niańczyć swoje dzieci. Oni jednak nie chcieli być samowystarczalni, woleli sprowadzić czarnych robotników, służących, ogrodników, górników, kazali im mieszkać w hotelach robotniczych i townshipach. Potem zorientowali się, że czarnych jest więcej niż ich samych, i jedyną metodą zachowania wpływów i bogactwa okazała się dyskryminacja czarnych, co oczywiście musiało doprowadzić do protestów.
O tym, że apartheid to był system sprawiedliwy, mówi wielu bohaterów twojej książki. Nie tylko Eugene Terre'Blanche, który ginie z rąk swoich czarnych robotników. Pastor Armand van Zyl z Afrykanerskiego Kościoła Protestanckiego mówi, że każdemu człowiekowi Bóg przeznacza jakieś miejsce na ziemi. Pastor nie głosi rasistowskich kazań. Mówi, że gdyby Bóg chciał, żebyśmy byli tacy sami, to nie tworzyłby nas w rozmaitych barwach. Z jego ust słyszymy religijne usprawiedliwienie apartheidu. Do tego dochodzi ogromne poczucie krzywdy Burów. W twojej książce oni czują się ofiarami Anglików, a w chwilę potem niewdzięcznych czarnych.
Burowie czują się ofiarami również dlatego, że na nich zrzucono winę za całe zło, za całą niesprawiedliwość w RPA.
Czy słusznie?
Niesłusznie. Przywódcy Partii Narodowej wprowadzili apartheid, bo uznali, że to jest jedyny sposób, żeby zachować czystość plemienną, żeby ocalić naród. Burowie chcieli mieć własne państwo narodowe, ich jest niewielu, jakieś 3 miliony – bali się, że rozmyją się w świecie niepodzielonym, że przestaną istnieć. Oni uważają się za rdzennych mieszkańców Afryki, mówią o sobie „białe plemię Afryki". I mają rację. Pojawili się na południu Afryki w miejscach, gdzie przed ich osadnictwem nie było prawie nikogo, a te nieliczne plemiona, które tam żyły, po prostu padały ofiarą podbojów ze strony silniejszych, np. Zulusów czy Xosa. XVIII wiek na południu Afryki to wielka wojna, walczyli ze sobą wszyscy i z tej wojny wykluły się terytoria poszczególnych narodów. Biali pionierzy byli takimi samymi uczestnikami tej konfrontacji jak wszyscy inni, którzy walczyli o byt i tereny. Potem, w XIX wieku, dołączyli Brytyjczycy i na koniec oni pokonali wszystkich: zarówno Burów, jak i czarne narody. Burowie czuli się upokorzeni, podbici, ruszyli do interioru na północ od Kapsztadu, cała ich późniejsza historia to tragiczne, nieudane dążenie do utworzenia własnego państwa. Padło ono nie w walce z czarnymi, ale z Brytyjczykami, dla których Afryka nie była przecież niczym innym jak kolonią, źródłem bogactw. Cecil Rhodes nie pojechał nikogo cywilizować, tylko zagarniać złoto i diamenty. Potem, w 1948 roku, Brytyjczycy pozwolili Afrykanerom przejąć kraj, ale cały kapitał, wpływy finansowe i gospodarcze zostawili sobie. Nawet za czasów apartheidu to nie Burowie byli najbogatszymi ludźmi w tym kraju.