Nie konsultuje ważnych decyzji z mieszkańcami. Inwestycje, jakie prowadzi, są nietrafione. Oszczędza na oświacie i likwiduje szkoły – takie zarzuty najczęściej stawiają mieszkańcy miast i gmin, którzy próbują odwołać burmistrza lub prezydenta. Za trzy tygodnie, w Warszawie, odbędzie się najbardziej spektakularne z referendów samorządowych po 1989 roku – mieszkańcy stolicy będą decydować, czy pozbawić stanowiska prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Czy takie lokalne referendum się opłaca? Bo choć coraz więcej mieszkańców próbuje pokazać rządzącym czerwoną kartkę, tylko kilkanaście procent inicjatyw kończy się sukcesem. W trzech ostatnich latach przeprowadzono w Polsce 83 referenda, tylko 16 było ważnych. Powód? Słaba frekwencja przy urnach – musi do nich pójść aż trzy piąte mieszkańców miasta lub gminy, którzy mają prawo do głosowania.
83 referenda odbyły się w ostatnich trzech latach. Ważnych było 16
– Ogólnopolskie wybory są nagłaśniane w mediach, lokalne – wcale. Poświęcamy nasz czas i pieniądze – tłumaczy „Rz" Tomasz Kwarciński, bloger i społecznik z lubuskiego Żagania, który w lutym doprowadził do dymisji burmistrza Sławomira Kowala i skłóconej z nim rady. W 26-tysięcznym mieście z 24-procentowym bezrobociem burmistrz zarabiał tyle, ile prezydent Warszawy: 12 tys. zł. – Dziś jego następca zarabia połowę – wskazuje Kwarciński.
Do lokalnych aktywistów rozliczających władze lgną duże partie, które szukają politycznych korzyści i – jak pokazuje życie – je znajdują. W Częstochowie zyskał na tym SLD, a w Bytomiu, Ostródzie czy Elblągu – PiS. – Jestem rozgoryczony efektami zmian – mówi Sławomir Kocyga, częstochowski przedsiębiorca, który cztery lata temu doprowadził do usunięcia prezydenta miasta.