Stosujące tę metodę urzędy oprócz konieczności wypłaty ekstra pieniędzy (co obciąży budżet państwa) narażą się także na procesy ze strony zwolnionych. Jeśli ci udowodnią przed sądem, że zostali niesłusznie wskazani jako kandydaci do zwolnienia, mogą liczyć na przywrócenie do pracy lub wysokie odszkodowania. Zarzutów mogą podać wiele: dyskryminacja ze względu na wiek, płeć, poglądy polityczne, wykształcenie.
Z drugiej strony pracę straciliby wówczas najsłabsi pracownicy, a w urzędach zostaliby najlepsi. Łatwiej byłoby więc osiągnąć oczekiwane przez rząd zwiększenie efektywności w administracji pomimo zmniejszenia zatrudnienia.
[srodtytul]Nie wszędzie zwolnienia[/srodtytul]
W myśl projektu nowe przepisy mają zacząć obowiązywać od 1 stycznia 2010 r. W ciągu miesiąca cała administracja będzie musiała opracować raporty początkowe dotyczące stanu zatrudnienia i planowanych zwolnień. Racjonalizacja ma się zakończyć do 30 czerwca 2010 r.
Kierownicy poszczególnych urzędów będą mogli jednak próbować chronić etaty. W myśl projektu wraz z raportem początkowym mogą bowiem wystąpić o lżejsze traktowanie lub wyłączenie spod racjonalizacji zatrudnienia. Premier ogłosi listę uprzywilejowanych urzędów. Znajdą się na niej te, które udowodnią, że w obecnym stanie osiągają optymalne efekty, a redukcje mogłyby zagrozić bezpieczeństwu państwa, porządkowi publicznemu, ochronie zdrowia lub środowiska.
Z rządowych wyliczeń dołączonych do projektu wynika, że pracę powinno stracić niecałe 9 proc. pracowników administracji, a nie 10 proc., jak wynika z zapowiedzi. Jak widać, rząd przyjął już, że w niektórych urzędach nie uda się przeprowadzić planowanych cięć bez ryzykowania, iż przestaną one prawidłowo działać.