Jak mają się zachować sędziowie w państwie niesuwerennym lub o ograniczonej suwerenności, w gruncie rzeczy poddanym obcej władzy, gdy władza ta domaga się zaniechania przez społeczeństwo działań mających na celu odzyskanie niepodległości? Co więcej, domaga się karania jednostek, które z dążeń niepodległościowych nie chcą zrezygnować. Nie zadaję tego pytania dla czysto teoretycznych rozważań, ale dla zajęcia stanowiska w ważnej kwestii moralnej, co zaraz wyjaśnię.
Kiedy w listopadzie obchodziliśmy 90. rocznicę utworzenia polskiego Sądu Najwyższego, główna uroczystość odbyła się w pałacu Krasińskich, przedwojennej siedzibie Sądu Najwyższego (obecnie jest tam Zakład Rękopisów i Starych Druków Biblioteki Narodowej). W swoim wystąpieniu na początku tej uroczystości wspomniałem o skojarzeniach historycznych, które budzi pobyt w tym pałacu. Między innymi o tym, że właśnie tutaj odbywał się w latach 1827 – 1828 (a więc w Królestwie Polskim) z woli Mikołaja I proces ośmiu członków Towarzystwa Patriotycznego (płk. Seweryna Krzyżanowskiego, kpt. Franciszka Majewskiego, Stanisława Sołtyka, księdza Konstantego Dembka, Wojciecha Grzymały, Stanisława Zabłockiego, Andrzeja Plichty i Romana Załuskiego) oskarżonych o usiłowanie zdrady stanu, a konkretnie o dążenie do przywrócenia niepodległego państwa polskiego. Przyznaję, że o tym procesie trochę więcej się dowiedziałem nie w szkole na lekcji historii, lecz czytając „Koniec świata szwoleżerów” Mariana Brandysa. Autor tej książki sam proces i przygotowania do niego opisuje dość szczegółowo, a szczególnym zainteresowaniem darzy wątek gen. Wincentego Krasińskiego, bohatera wojen napoleońskich (i ojca Zygmunta Krasińskiego), który, niestety, zarówno udziałem w tym procesie, jak i całą swą działalnością w Królestwie Polskim zasłużył na miano kolaboranta.
Sąd Sejmowy (składający się ze wszystkich członków Senatu) był w jakimś stopniu poprzednikiem obecnego Trybunału Stanu, ale jego kompetencja obejmowała według art. 152 Konstytucji Królestwa Polskiego z 1815 r. nie tylko sprawy o przestępstwa wyższych urzędników Królestwa, ale także sprawy o zbrodnie stanu. Członkowie Sądu Sejmowego stanęli przed dylematem moralnym: sądzić swoich rodaków za dążenie do niepodległości, o której przecież sami marzyli, czy też odmówić ich osądzenia, narażając oskarżonych na to, że zajmą się tym Rosjanie. A przecież, pamiętajmy, wszyscy wiedzieli, jak skończył się niedawny proces dekabrystów. Zdecydowali się podjąć zadania, które przed nimi postawiono. Uznali, że nie było tu usiłowania zbrodni stanu, lecz tylko przestępstwo udziału w nielegalnej organizacji, i skazali Krzyżanowskiego na 3 lata i 3 miesiące więzienia, Sołtyka, Zabłockiego i Załuskiego uniewinnili, a pozostałych oskarżonych skazali na kilkumiesięczne kary więzienia. Niesławną rolę odegrał jeden z sędziów, gen. Krasiński, który domagał się uznania oskarżonych za zbrodniarzy stanu i odpowiednio surowego ukarania.
Łatwo się domyślić, że nie piszę tego tylko dla przypomnienia dramatycznego wydarzenia z XIX-wiecznej historii Polski, lecz dlatego, że nasuwają się tu skojarzenia z sytuacją polskich sędziów sądzących na podstawie dekretu o stanie wojennym z 1981 r. osoby oskarżone o organizowanie strajków i kontynuowanie działalności związkowej. Pojawiają się bowiem głosy potępiające sędziów orzekających w stanie wojennym, nawet tych, którzy starali się „oddoraźniać” sprawy i szukać różnych dróg, by skazywać oskarżonych na jak najłagodniejsze kary. Rzekomo mogli po prostu odmówić sądzenia. No cóż, zapewne mogli to zrobić, ale czy takie podjęcie przez sędziów walki z Układem Warszawskim skończyłoby się lepiej dla oskarżonych?
Myślę, że to pytanie retoryczne. Jak było naprawdę? Według mnie warto zajrzeć do książki M. Stanowskiej i A. Strzembosza („Sędziowie warszawscy w czasie próby. 1981 – 1988”, Warszawa 2005), gdzie można znaleźć realistyczną ocenę ówczesnej sytuacji w całym jej dramatyzmie i skomplikowaniu.