Nie czuje się pan w sprawie likwidacji trochę wsadzony na minę?
Nie. To była moja suwerenna decyzja. Projekt reorganizacji był przygotowywany od dawna, ale kilku moim poprzednikom przed podpisaniem zadrżała ręka. Ja się nie przestraszyłem. Wiedziałem, że jeżeli ma się skrócić czas oczekiwania na decyzje sądów, to trzeba podjąć tę decyzję mimo oporu części środowiska sędziowskiego.
Wierzy pan, że ta reorganizacja wpłynie na sprawność sądów?
Wierzę, ale wiem też, że znaczące efekty będzie widać dopiero po kilku latach. Wtedy osiągniemy efekt synergii. Gdy w jednym sądzie pracowało ośmiu sędziów, a w drugim 12, po połączeniu może okazać się, że nie potrzeba 20 sędziów, tylko np. 16. Będzie zatem można stopniowo wygaszać etaty i przenosić je do sądów najbardziej obciążonych, np. warszawskich. W stolicy sytuacja jest tragiczna. Podjąłem decyzję o wsparciu sądownictwa warszawskiego ponad setką dodatkowych etatów sędziowskich, trzystoma etatami urzędniczymi i stworzeniu w Warszawie Centrum Sądownictwa Gospodarczego. W ciągu dwóch, trzech lat uzdrowi to sytuację w Warszawie.
To przypadek, że osoby, które przez lata przygotowywały reorganizację, analizowały obciążenie sądów i sędziów, musiały odejść z Ministerstwa Sprawiedliwości?
Ich odejście nie było przypadkowe. Nie ma to jednak związku z likwidacją sądów, bo ta była przez nich dobrze przygotowana. Podzieliły nas zmiany w ustawie o ustroju sądów powszechnych. Kiedy nowela, uchwalona jeszcze w poprzedniej kadencji, zaczęła obowiązywać, wyszły na jaw jej braki i błędy. Absurdalne było np. wydłużenie procedury nominacji sędziowskich, które sprawia, że lawinowo rośnie liczba wakatów sędziowskich. Nalegałem więc na zmiany, a nie widziałem najmniejszych chęci autorów ustawy. Uznałem więc, że konieczne są zmiany personalne.