Jestem przekonany, że szef MSWiA Marisuz Błaszczak podczas prac nad najnowszą ustawą dezubekizacyjną co najmniej powinien zdawać sobie sprawę, że obniżka świadczeń funkcjonariuszy PRL spowoduje falę pozwów paraliżującą warszawskie sądy. Dokładnie takie skutki wywołała jej poprzedniczka, ustawa z 2009 r.
Obniżka świadczeń dotyczyła wówczas „tylko" 17,5 tys. byłych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa PRL, ale dosłownie wszyscy odwołali się od tej decyzji. Dwa razy ustawą zajmował się Trybunał Konstytucyjny. Ponad 1,6 tys. skarg od prawomocnych wyroków dotarło nawet do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Rozpatrywanie odwołań tylko w Warszawie to chyba ostatni już wyjątek od zasady, że obywatel może liczyć na to, iż jego pozew zostanie rozpatrzony w najbliższym sądzie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zmuszanie byłych funkcjonariuszy PRL do podróżowania na rozprawy sądowe to kolejne uderzenie w adresatów ustawy.
A może chodzi też o to, by przez skupienie takich procesów w jednym sądzie zachować jedną linię orzeczniczą? Bez wdawania się w niuanse, czy faktycznie wszyscy, których dotknęła obniżka świadczeń, są winni zarzucanych im czynów. W końcu ustawa dotyczy też funkcjonariuszy, którzy zostali pozytywnie zweryfikowani po 1990 r. i przez całe lata pracowali dla dobra wolnej już Polski. To na sądy spadnie teraz cała odpowiedzialność za naprawianie skutków ustawy uchwalanej przez Sejm w ogromnym pośpiechu. A konsekwencje tego na własnej skórze odczują mieszkańcy stolicy.