Publicystyczne rozumienie „prerogatywy prezydenckiej” jako aktu całkowicie swobodnego uznania, niczym nieskrępowanego ani ograniczonego i niepodlegającego niczyjej kontroli zdominowało dyskusję w Polsce. Przypomnijmy ułaskawienia osoby, wobec której nie wydano (jeszcze) wyroku i prezydent – wedle jego słów – od tego obowiązku „uwolnił wymiar sprawiedliwości”. Albo latami uwięzione w belwederskiej zamrażarce nominacje (sędziowskie, profesorskie). A dodatkowo koncepcja ta służy usprawiedliwieniu sanacji błędów, które mogą wydarzyć się „po drodze”, aż do podpisu prezydenckiego, kończącego łańcuch zdarzeń prowadzących do powołania. Magiczna formuła: „wszak to prerogatywa”, ma wystarczyć jako uzasadnienie i legitymizacja. Czy to jednak nie klucz nazbyt uniwersalny?