Biznes i administracja to, z różnych względów, odrębne światy. Niewidzialna granica często stawiana jest ze względów ideologicznych, pracowników w sektorze publicznym i prywatnym mogą też różnić względy pragmatyczne.
Praca w urzędzie, choć po części to stereotypy, zwykle kojarzy się z ciepłą, stabilną posadką, z uregulowanym czasem pracy i silnym poczuciem bezpieczeństwa, za to nudną, opartą na schematach i mało kreatywną. Praca w sektorze prywatnym postrzegana jest jako ciężka i stresująca, ale pozwalająca na wyższe zarobki i realizację ambicji zawodowych.
Głośne transfery
Przepływ pracowników pomiędzy tymi światami nie jest więc powszechny, choć oczywiście się zdarza. Najgłośniejszy przykład ostatnich lat to oczywiście transfer premiera Mateusza Morawieckiego, który był prezesem jednego z największych banków w Polsce – BZ WBK. Mimo sukcesów na rynku i ogromnych zarobków, na poziomie kilkuset tysięcy złotych na miesiąc, w listopadzie 2015 r. przyjął tekę wicepremiera ds. gospodarczych i ministra rozwoju w rządzie Beaty Szydło. Dwa lata później stanął na czele rządu.
Ciekawe, że Morawiecki postanowił ściągnąć do zespołów, które bezpośrednio nadzorował, jak najwięcej ludzi z biznesu, przede wszystkim do resortu rozwoju i Ministerstwa Finansów. Przekonywał, że zarobki w administracji są rzeczywiście niższe, ale wyzwania tak samo fascynujące, no a poza tym to służba publiczna, z której trzeba być dumnym.
Choć nie ma na ten temat badań, częściej zdarzają się transfery w drugą stronę, czyli z administracji do biznesu. Najgłośniejsze dotyczą polityków z wyższej półki, można tu przypomnieć chociaż Jana Krzysztofa Bieleckiego, który był premierem, a potem prezesem banku Pekao.