Przedstawicielem Stanów Zjednoczonych w Polsce będzie Georgette Mosbacher. 71-letnia przyszła ambasador jest działaczką republikańską, a zarazem wziętą bizneswoman. Jeden z jej mężów był ministrem w gabinecie George'a Busha juniora, ona sama zaś robiła karierę w przemyśle kosmetycznym. Dla republikanów zasłużyła się, zbierając pieniądze. Zasiada w Radzie Doradczej Dyplomacji Publicznej USA (z nominacji poprzedniego prezydenta Baracka Obamy) oraz radzie prestiżowego think tanku Atlantic Council. Dotychczasowy ambasador USA Paul W. Jones, który rozpoczął swą misję jesienią 2015 r., jest zawodowym dyplomatą.
Co może oznaczać ta zmiana? Z jednej strony Mosbacher nie ma doświadczenia w dyplomacji i dopiero w Polsce będzie się uczyć tego fachu, co może na początku utrudnić wzajemne relacje. Ale z drugiej uchodzi za zaufaną osobę Donalda Trumpa, co może polepszyć komunikację z Białym Domem. Wysyłanie przedsiębiorców do ważnych krajów to częsta praktyka obecnej administracji – milionerów związanych z republikanami, ale bez doświadczenia w dyplomacji, Trump wysłał np. do Londynu czy Paryża.
Dlatego też Mosbacher może być szansą na nowe otwarcie. Tym bardziej, że ostatnio relacje dwustronne nie układały się najlepiej. Polska postawiła w bardzo kłopotliwej sytuacji szefa Departamentu Stanu Rexa Tillersona, który był w Polsce kilkanaście dni temu. Odbył spotkania z najważniejszymi ludźmi w Polsce kilkanaście godzin przed wybuchem sporu o nowelizację ustawy o IPN. Tyle tylko, że jego rozmówcy sami nie zdawali sobie sprawy z tego, co chwilę wcześniej uchwalił Sejm. Tillerson, wyjeżdżając z Polski świecił więc oczami, robiąc wrażenie, że sprawa była mu znana.
Amerykanie uważają jednak, że Polska oszukała ich w sprawie prac nad tą feralną ustawą. Nasi dyplomaci zapewniali, że będzie czas na dyskusję w Senacie i pracę nad poprawkami. Ale kierownictwo PiS podjęło decyzję o przyspieszeniu prac w izbie wyższej. W efekcie Amerykanie uznali, że nasi dyplomaci wpuścili ich w maliny.
Po Warszawie krąży plotka, że Amerykanie dzwonili do Andrzeja Dudy przed podpisaniem ustawy, lecz nikt nie odebrał telefonu. Wyglądało to trochę inaczej. Telefon odebrano, ale w myśl protokołu prezydent może rozmawiać z kimś równym sobie (prezydentem lub wiceprezydentem). Polacy proponowali więc rozmowę na szczeblu rządowym lub ministerialnym, na co nie zgodził się Waszyngton. Do rozmowy nie doszło. A gdy Duda pojechał na inaugurację igrzysk do Korei Południowej, nie udało się zorganizować dłuższego spotkania z Mikiem Pence'em, amerykańskim wiceprezydentem. Dlatego sprawa ustawy o IPN wciąż budzi za oceanem spore emocje.