Całe życie był przede wszystkim przedsiębiorcą i tego nie zmienił po wprowadzeniu się do Białego Domu. Traktował Amerykę jak własny biznes, o którym podejmuje decyzje w pojedynkę. Najważniejsze z nich, także o uznaniu wyborczej porażki, ogłaszał na Twitterze. To tworzyło wrażenie permanentnego chaosu. I, obok porażki w walce z pandemią, stało się głównym powodem porażki na rzecz do bólu przewidywalnego Bidena.
Ale za tym sposobem uprawiania polityki krył się głębszy sens. Pozwolił Trumpowi na dojście na szczyty władzy i przebudowę funkcjonowania kraju mimo oporu najpierw republikańskiego, a potem waszyngtońskiego establishmentu.
Ta spuścizna pozostanie. Partia Republikańska jest dziś do szpiku kości trumpowa: o tym świadczy determinacja, z jaką jej czołowi politycy do końca grali na podważanie zwycięstwa Bidena. To poczucie „skradzenia wyborów" przez blisko połowę Amerykanów może okazać się dobrym punktem wyjścia do odzyskania większości w Izbie Reprezentantów za dwa lata i Białego Domu za cztery lata, jeśli nie przez samego Trumpa, to jego uczniów jak Mike Pence czy Ted Cruz.
Za sprawą miliardera republikanie dostrzegli upadającą klasę średnią, białych bez wyższego wykształcenia. To pod ich obawy została dopasowana nowa polityka imigracyjna, która ma powstrzymać zalew kraju przez Latynosów. To także z myślą o nich Trump zerwał z polityką forsowania wolnego handlu, na czym korzystały wielkie koncerny. Biden już zapowiedział, że z tego się łatwo nie wycofa. Jest świadom, że zwycięstwo wyborcze zawdzięcza niewielkiej przewadze w uprzemysłowionych stanach Środkowego Zachodu, która może łatwo się odwrócić. Demokraci nie odwrócą też łatwo największej redukcji podatków od Ronalda Reagana, który co prawda za cenę ogromnego długu ściągnął na powrót wielki biznes do Ameryki. Co prawda Biden chce podwyższyć podatek dochodowy od firm z 21 do 28 proc., ale przecież nie do 35 proc., jakie zastał Trump w 2016 r.
Ochronie klasy średniej miało też służyć odwrócenie polityki wobec Chin, jaką Ameryka prowadziła od Richarda Nixona. Ale konfrontacja, na którą zdecydował się Trump, idzie dalej. To walka o to, kto będzie największą potęgą XXI w., starcie rozłożone na pokolenie. I znowu: Biden z tej walki nie chce się wycofać, przeciwnie: jeszcze mocniej się w nią zaangażować. Zamierza jednak to zrobić mądrzej: w porozumieniu z sojusznikami USA z Azji i Europy, a nie w pojedynkę. Co wcale nie oznacza, że wracając do paryskiego porozumienia klimatycznego czy Światowej Organizacji Zdrowia, nowy prezydent cofnie zegary, aby odbudować dawny świat umów multilateralnych. W polityce Waszyngtonu nadal znacznie więcej będzie transakcyjnego podejścia niż przed 2016 r.