Wizja przeprowadzki demokratycznego socjalisty, jak Bernie Sanders sam się określa, do Białego Domu to nie political fiction. Po pierwszej serii prawyborów 78-letni senator ze stanu Vermont wyraźnie wysunął się na czoło wyścigu o nominację Partii Demokratycznej. Świetnie poradził sobie nie tylko w małych stanach na zachodnim wybrzeżu, ale także w Nevadzie, stanie o dużym odsetku wyborców pochodzenia latynoskiego. Co więcej, jako jedyny z demokratów jest w stanie narzucić własną opowieść ustawiającą spór polityczny. Dlatego już 3 marca w tzw. superwtorek, gdy poznany wyniki prawyborów w aż 14 stanach, w tym Kalifornii i Teksasie, może się okazać, że nawet miliardy dolarów Michaela Bloomberga nie przeszkodzą Sandersowi w uzyskaniu nominacji.
Sondaże pokazują, że ma też szanse na pokonanie Donalda Trumpa. Dlatego już dziś warto się przyjrzeć, co syn żydowskiego imigranta z małopolskiej wsi planuje w sprawach z perspektywy Warszawy najważniejszych.
Nie tylko militaria
W oczach krytyków Sanders pozostaje niebezpiecznym radykałem i izolacjonistą, który będzie chciał drastycznie ograniczyć zaangażowanie, przede wszystkim militarne, Waszyngtonu na świecie. Gwałtowne wycofanie się Ameryki i miękka postawa wobec wrogich mocarstw ma te ostatnie zachęcać do dalszych agresywnych kroków. W konsekwencji jego polityka miałaby przynieść jeszcze większe szkody dla porządku międzynarodowego niż burzliwe rządy Trumpa, a naszemu regionowi rosnącą niepewność. Problem w tym, że taki portret niewiele ma wspólnego z tym, co głosi kandydat.
Sanders faktycznie konsekwentnie apeluje o większą wstrzemięźliwość w wykorzystaniu siły militarnej i do końca swojej pierwszej kadencji chciałby wycofać wojska USA z Iraku, Syrii i Afganistanu. Dziś jednak żaden kandydat nie może ignorować faktu, że amerykańskie społeczeństwo jest już zmęczone odgrywaniem roli „globalnego policjanta” w odległych regionach świata. Dlatego stanowisko Sandersa wcale nie wyróżnia się znacząco na tle pozostałych kandydatów demokratów oraz prezydenta Trumpa, który domyka właśnie porozumienie z talibami, zgodnie z którym w Afganistanie pozostałyby tylko kilkutysięczne amerykańskie siły antyterrorystyczne.
Trudno więc odczytywać postulat zakończenia „niekończących się wojen” jako postawę izolacjonistyczną. Do tego interwencje ostatnich dekad przyniosły zdecydowanie więcej szkód niż pożytku. Powszechne przywiązanie do amerykańskiej obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie wskazuje dziś raczej, jak bardzo establishment zamknął się na inne rozwiązania niż militarne, utożsamiając je z prowadzeniem polityki zagranicznej jako takiej. A przecież Sandersowi daleko do pacyfizmu – jako senator poparł interwencję NATO w Jugosławii w 1999 roku czy wysłanie wojsk do Afganistanu jako reakcję na zamachy 11 września. W logice Sandersa – zgodnie z definicją Clausewitza – siła militarna ma jednak być przedłużeniem polityki, a nie ją zastępować.