Większość komentatorów oceniających przebieg zakończonej w piątek wieczorem kampanii wyborczej łączy – ponad politycznymi podziałami, różnicami kompetencji i temperamentów – wspólne przekonanie o tym, że stała ona na niskim poziomie, a przede wszystkim – że była niemerytoryczna. Podobny ton przeważał w wypowiedziach „zwykłych ludzi” – przepytywanych w radiowych i telefonicznych sondach lub cytowanych przez dziennikarzy w gazetach.
Wysłuchując kolejnych porcji narzekań, że politycy uciekają się do rozmaitych sztuczek, zamiast przedstawiać ludziom swój program, czułem się podobnie jak przy lekturze recenzji z przedstawienia czy koncertu, na którym byłem, a którego obraz w oczach recenzenta zupełnie nie przypomina tego, który ja mam w pamięci. Nie chodzi o naturalne różnice poglądów, ale o to, że gdy ja widziałem przedstawienie o klarownym przesłaniu, które potrafię bez trudu opisać – recenzenci piszą, że spektakl był o niczym. Czy więc byliśmy na różnych przedstawieniach? Czy widzieliśmy różne kampanie i różnych polityków?
Nie mam oczywiście zamiaru zaprzeczać, że w ostatniej kampanii – tak jak w poprzednich i tak jak w mitycznych krajach o ugruntowanej demokracji, które są dla nas wzorem – partyjne sztaby uciekały się do sztuczek i chwytów z dziedziny reklamy i public relations. Produkt pod nazwą kandydaci do parlamentu był reklamowany tak jak różne dobra materialne. Nie przeczę również temu, że o zwycięstwie w wyborach bardziej niż meritum sporów o kształt Polski mogła zadecydować chwilowa forma polityka w debacie, inwencja autorów haseł i reklamowych filmików, a nawet dobór koloru krawatów i tła na wyborczych wiecach i sprawność ich reżyserii.Wszystko to prawda – a jednak twierdzę, że każdy, kto chciał się dowiedzieć, o co spierają się politycy, czym różnią się ich wizje i czego możemy się spodziewać od nich w nowym parlamencie, miał dość materiału, by wyrobić sobie w tej sprawie pogląd. Narzekania – w dużej mierze słuszne – że medialne opakowanie bardziej zwraca uwagę niż merytoryczna zawartość, to jednak inny problem niż to, że tej zawartości w środku nie ma. Moim zdaniem jest i naprawdę widać ją gołym okiem.
Trzy główne siły polityczne wyraźnie różnią się w ocenie kształtu budowania nowej, niepodległej Polski po 1989 roku. Przybrało to formę symbolicznego sporu o III i IV RP. Nie jest on przy tym historyczny, bo prostą konsekwencją odpowiedzi na pytanie, czy i w jakim stopniu udał nam się eksperyment budowy wolnej Polski, jest jak najbardziej przyszłościowa kwestia, czy dalej należy podążać w tym samym kierunku, czy też dokonać korekt, a jeśli tak, to jak głębokich.
LiD, czyli w istocie nadający ton temu ugrupowaniu postkomuniści (dawni opozycjoniści z PD na wiecach pojawiali się z rzadka), broni kształtu dotychczasowych przemian, akcentując liczne pozytywy i nie przypisując większej wagi słabościom. Charakterystyczne jest przy tym to, że gdy Aleksander Kwaśniewski i jego towarzysze opisywali, co się stało w 1989 roku, nie padało określenie „odzyskanie niepodległości”, lecz „budujemy demokrację i wolny rynek”.