Dawno nastroje i poglądy arabskiej ulicy nie były tak rozbieżne z nastrojami i poglądami arabskich elit władzy. Chociaż oficjalnie państwa Bliskiego Wschodu solidaryzują się z „braćmi ze Strefy Gazy”, to w rzeczywistości wiele z nich bardziej od Izraela obawia się islamskich radykałów. To nie izraelscy żołnierze, ale fanatyczni muzułmańscy fundamentaliści stanowią prawdziwe zagrożenie dla arabskich przywódców.
Daleko nie szukając, wystarczy przypomnieć dwuznaczną reakcję na izraelskie naloty na Strefę Gazy prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa. Ten umiarkowany polityk z ruchu Fatah pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej oczywiście potępił działania Izraelczyków. Jednak podkreślił, że to Hamas, zrywając zawieszenie broni i odpalając w stronę Izraela rakiety, sprowokował interwencję.
Abbas zdecydowanie odrzucił również wezwanie przywódców Hamasu do ogólnonarodowego palestyńskiego powstania wymierzonego w Izrael. Polityk ten zdaje sobie bowiem sprawę, że tak jak w 2007 roku Hamas pozbawił go kontroli nad Strefą Gazy, tak prędzej czy później spróbuje to uczynić z drugą częścią Autonomii – rządzonym przez niego Zachodnim Brzegiem Jordanu.
W tej sytuacji poważne osłabienie, nie mówiąc o całkowitym rozbiciu, Hamasu przez izraelską armię jest mu na rękę. Plan minimum dla Abbasa to utrwalenie status quo, czyli podziału Autonomii na część należącą do Hamasu i część należącą do Fatahu. Plan maksimum – wykorzystanie sytuacji i odzyskanie kontroli nad Strefą Gazy, a co za tym idzie ponowne zjednoczenie palestyńskich terytoriów pod jego rządami.
Wybór pomiędzy etniczną solidarnością a twardym interesem politycznym nie dotyczy zresztą wyłącznie Mahmuda Abbasa.