W swoim artykule wyrażałem zaniepokojenie zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa spowodowanym przez błędy i niezręczności polskich polityków. Łukasz Warzecha („Pionki w amerykańskiej grze”, „Rz” 10 września 2009) zarzuca mi natomiast, że „pomijam wewnętrzne czynniki amerykańskie i globalną sytuację”, w tym szczególnie nieprzyjazną wobec Europy Środkowo-Wschodniej postawę prezydenta Obamy. Otóż o takim niebezpieczeństwie pisałem i mówiłem, gdy tylko pojawił się kandydat Obama. Stróże poprawności politycznej atakowali mnie za to siarczyście, ale chwalenie się słusznością ówczesnych ocen nie daje mi w tej kwestii satysfakcji.
Rzecz bowiem nie w tym, by szukać powodów, dla których „się nie da”, lecz by walczyć o swoje nawet w niesprzyjających okolicznościach. Mimo takiej a nie innej postawy Obamy nie brak przecież w Waszyngtonie ludzi, którym nasz region nie jest obojętny i którzy nie chcą go „stracić”. Ale im więcej popełniamy niezręczności i prostych błędów, tym łatwiej przychodzi nieżyczliwym nam doradcom wykazywać, że jesteśmy nieodpowiedzialnym sojusznikiem.
Zgadzam się z red. Warzechą, że „nasze postulaty powinny być proporcjonalne do naszych możliwości”. Gdybym twierdził, że Polska może samoistnie uzyskać pozytywną zmianę nastawienia Ameryki do nas, byłbym nie tylko megalomanem, jak określa to Warzecha, ale wręcz głupcem. Nie czułem się nim jednak, gdy pisałem, że jesteśmy w stanie bez niczyjej asysty skutecznie popsuć nasze notowania w Waszyngtonie – i szkoda, że polemista nie wychwycił tej różnicy.
Nigdy też nie twierdziłem, że tarczę czy inne inicjatywy amerykańskie powinniśmy przyjmować bez jakichkolwiek warunków: takie „ustawianie” adwersarza jest nieeleganckie. Nie mam natomiast złudzeń, że nasze partnerstwo z USA jest niesymetryczne i utyskiwania red. Warzechy z tego powodu ja z kolei skłonny bym był uznać za nierealistyczne.
O ile jednak polemika Łukasza Warzechy jest rzeczowa, o tyle Maciej Sutowski („Serwilizm wobec amerykańskiego Wielkiego Brata”, „Rz” 8 września 2009) stosuje techniki rodem z „Podręcznika agitatora”. Zalicza mnie do jakiegoś obozu (w którym na dokładkę mam „powodować rozłam”), przyrównuje do Bolesława Piaseckiego, i kończy banałem o „wiernopoddańczym adresie”. Mogę do tych banialuków dopisać, że jadam ze smakiem imperialistyczne big maki i popijam je wredną coca-colą, tylko co moje liczne przywary mają wspólnego z bezpieczeństwem Polski?