Gigantyczna plama ropy naftowej zbliża się do południowych wybrzeży USA – krajowi grozi największa katastrofa ekologiczna w jego historii. Jednocześnie Nowy Jork o włos uniknął zamachu bombowego i trzeba szybko ustalić, czy miastu nie grożą następne.
Jak napisał "Washington Post", dla wielu Amerykanów to mógł być "najbardziej przerażający tydzień" prezydentury Obamy.
Ktoś mógłby powiedzieć, że dwie toczące się wojny oraz wciąż trwająca batalia o wyjście z zapaści finansowej to poważniejsze wyzwania dla administracji Obamy. Ale to właśnie nagłe sytuacje kryzysowe stanowią zwykle najtrudniejsze testy dla władzy – przynajmniej z punktu widzenia PR.
Przekonał się o tym boleśnie George W. Bush, gdy w 2005 roku huragan Katrina zdewastował Nowy Orlean i okolice. Członkowie tamtej administracji są dziś zgodni, że był to początek spadku notowań, którego do końca rządów Busha już nie udało się zatrzymać. Co ciekawe, jako senator Obama należał do najgłośniejszych krytyków opieszałej reakcji Busha na Katrinę.
Dlatego wśród ludzi prezydenta powiało grozą, gdy w ostatnich dniach część mediów zaczęła nazywać wyciek ze zniszczonego podwodnego szybu BP Katriną Obamy. Przez pierwsze dni po eksplozji administracja rzeczywiście nie sprawiała wrażenia przejętej. Jeszcze w sobotę wieczorem, gdy media trąbiły o nadchodzącej katastrofie, Obama świetnie się bawił podczas dorocznego przyjęcia dziennikarzy. Dopiero następnego dnia poleciał do Luizjany, by osobiście zapoznać się z sytuacją. W tym samym czasie jego ludzie ruszyli do mediów, by pow- tarzać, że rząd trzyma rękę na pulsie "od pierwszego dnia". Zaczęto też publikować szczegółowe informacje o tym, jak poszczególni urzędnicy zajmują się całą sprawą.