Ale pośpiech, z jakim to zrobił, by zdążyć jeszcze przed pierwszą turą wyborów, świadczy, że idzie tu o znacznie więcej niż środowiskową solidarność myśliwych. Decyzja Cimoszewicza to dobitny znak szczególnej sytuacji na lewicy, której establishmentu sondażowe sukcesy kandydata SLD wcale nie ucieszyły, przeciwnie – zirytowały.
Jest bowiem wiele oznak, że pomiędzy częścią lewicy – tą, nazwijmy ją, "salonową", kojarzoną z Aleksandrem Kwaśniewskim – a rządzącą formacją zawarto wreszcie porozumienie. Z jednej strony Donald Tusk, który długo nie chciał się niczym z nimi dzielić, zmiękł, widząc oznaki słabnięcia swej partii. Z drugiej – zmiękli też lewicowi przywódcy, wyposzczeni prawie pięcioletnim odstawieniem od władzy i wpływów. Premier postanowił się nieco posunąć, robiąc miejsce dla ludzi lewicy, oni zaś pogodzili się z tym, że formacja postkomunistyczna schodzi już ze sceny dziejowej i zamiast o utrzymanie jej odrębności należy walczyć o ustawienie się w większym obozie władzy.
Skonsumowanie tak rysującego się sojuszu wymagało tylko jednego – słabego wyniku Grzegorza Napieralskiego, na który się zanosiło. Nieoczekiwanie jednak jego pracowitość, a może bardziej nieudolność Komorowskiego i jego sztabowców, sprawiła, że lider SLD zaczął gonić faworytów. Wynik w granicach 15 procent w I turze mógłby zaś tchnąć w konający SLD nową energię i znacznie wzmocnić frakcję Napieralskiego.
Spiesząc z poparciem, Cimoszewicz nie tylko wyszedł naprzeciw rozpaczliwym staraniom PO o zwycięstwo w I turze. Przede wszystkim stara się powstrzymać Napieralskiego. Ciekawe, za którym z nich opowie się postkomunistyczny elektorat.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/06/15/niech-zginie-lewica/]Skomentuj[/link][/ramka]