Gdy zatem słyszę pytanie „Czy polscy katolicy reprezentujący różne nurty w Kościele są wobec siebie tolerancyjni?” albo „Jakie są pozytywne przejawy i przykłady tolerancji i dialogu we wspólnocie Kościoła katolickiego?”, to czuję się zakłopotany. Widząc bowiem pracę duszpasterzy w środowiskach marginalizowanych, takich jak bezrobotni w postpegeerowskich wioskach czy dzieci i młodzieży z blokowisk, trudno mi stwierdzić, że owi duszpasterze kierują się duchem tolerancji wobec wykluczonych. Raczej czują się posłani do tych ludzi w duchu Ewangelii, która nakazuje troskę o ubogich. Jeśli widzę setki czy tysiące ludzi zaangażowanych w takie ruchy jak Wiara i Światło, którzy poświęcają swój czas i siły na towarzyszenie ludziom niepełnosprawnym umysłowo czy ruchowo oraz ich rodzinom, to nigdy nie przyszłoby mi do głowy pomyśleć, że kierują się oni duchem tolerancji wobec niepełnosprawnych. Będą raczej mówić o przyjaźni. Jeśli widzę siostry zakonne opiekujące się ludźmi chorymi i starymi, których rodziny chętnie oddają do domów starców, albo kapelanów w więzieniach, to nie wpadłbym na pomysł, by powiedzieć, że tolerują oni odrzuconych i samotnych, tylko że im służą. Jeśli widzę młodych katolików z entuzjazmem udających się do Taizé czy organizujących w tym duchu spotkania w swoich parafiach, to nie pomyślę o nich jako o grupach, którym bliska jest idea tolerancji. Raczej dialogu i spotkania.
Oczywiście istnieją takie przejawy zachowań we wspólnocie Kościoła, które można uznać za nietolerancyjne np. pogardę, wyniosłość, odpychający styl bycia, bufonadę, złe mówienie o innych, bezpodstawne oskarżenia… Twierdzę jednak, że często jest to nie tyle brak tolerancji, ile brak dobrego wychowania czy nadmiar bizantynizmu. Oto przykład. Prowincjał dominikanów ojciec Krzysztof Popławski został kiedyś poproszony o ochrzczenie dziecka swoich przyjaciół. Poszedł do ich parafii, gdzie został przez tamtejszego wikarego potraktowany, delikatnie rzecz ujmując, w sposób lekceważący: „Byłem dla niego powietrzem”. Podobnie odniosła się do niego siostra zakonna pracująca w zakrystii. W którymś momencie ktoś rzucił od niechcenia pytanie: „A czym się ojciec zajmuje?”. Gdy wikary usłyszał, że Krzysztof jest prowincjałem, natychmiast zmienił sposób zwracania się do niego, a zakonnica wykrzyknęła: „To mógł ojciec od razu mówić!”. „A co to zmienia?” – zapytał mój przełożony. Niestety, zmienia bardzo dużo, jest bowiem dowodem na to, że w Kościele przynajmniej księża i zakonnicy mają wzgląd na osobę. Można podawać setki przykładów dowodzących tego, że zjawisko płaszczenia się przed wyżej stojącymi, a pomiatania tymi, nad którymi ma się jakąś władzę, jest dosyć rozpowszechnione. Nie sądzę jednak, żeby należało je wiązać z kwestią tolerancji, bo zarówno lizusostwo, jak i despotyzm mogą dotknąć ludzi bez względu na ich tożsamość czy inność, mogą być sposobem spotkania ludzi o identycznej wierze i poglądach, stylu bycia i przynależności do grup i wspólnot. Postawy te bowiem nie wynikają z różnic światopoglądowych czy jakichkolwiek innych, ale z miejsca w hierarchii władzy. Od razu uprzedzę tych, którzy chcieliby po przeczytaniu powyższego fragmentu utwierdzić się w przekonaniu, że jest to styl specyficzny dla Kościoła. Nieprawda. Jestem w stanie podać równie wiele przykładów z życia uczelni, firm, korporacji, partii czy stowarzyszeń, w których występują analogiczne zjawiska. Chciałbym jednak zaznaczyć, że skoro ze znajomością zasad savoir vivre’u i kodów kulturowych jest w Polsce podobnie jak ze znajomością języków obcych, czyli cieniutko, w konsekwencji wiele przejawów traktowania innych i obcych wynika nie tyle z ugruntowanych uprzedzeń, ile z braku kindersztuby albo – mówiąc dosadniej – z wyniesionej z domu przaśności, by nie powiedzieć chamstwa.
Podobnie będzie w relacjach między duchownymi i świeckimi. Pewnie niejeden świecki poczuł się lekceważony przez duchownego, który dawał mu odczuć swoją przewagę. Ale też niejeden świecki miał okazję poczuć się bardzo mile potraktowany przez księdza, który czegoś od niego potrzebował. O tym, że w tych zależnościach wyższości i niższości nie chodzi o tolerancję albo jej brak dla inaczej myślących niech świadczy fakt, jak wielu proboszczów jednocześnie psioczy na komunę i doskonale dogaduje się z burmistrzami, wójtami czy innymi urzędnikami niekryjącymi swojej przynależności do SLD.
Gdy z kolei słyszę pytanie, czy kobiety są wewnątrz Kościoła dyskryminowane i ograniczane w swoich prawach, oraz gdy jak mantra włącza się przypominanie, że kobietom nie udziela się święceń kapłańskich, to też nie potrafię tego rozpatrywać w kategoriach tolerancji, czyli szacunku dla inności. Bo gdy sam myślę o ordynacji kobiet, to zastanawiam się, czy ich równouprawnienie przez dopuszczenie do święceń kapłańskich ma wyniknąć z racji teologicznych i jest odkrywaniem ducha Ewangelii, czy też z próby nadążania za stylem naszej chylącej się ku upadkowi cywilizacji, która lansuje model równouprawnienia i parytetów. Jeśli z tego pierwszego, to jestem gotowy do rozmowy, jeśli przeważać będą argumenty z drugiej grupy, to mają one dla mnie znacznie mniejsze znaczenie.
Nie wierzę w nadzieje tych, którzy widzą szansę dla Kościoła w ewentualnych święceniach kapłańskich kobiet. Ich myślenie mógłbym zawrzeć w zdaniu: „Święcenia kapłańskie kobiet wprowadzą nową jakość w relacje wewnątrz wspólnoty katolickiej oraz poprawią styl duszpasterstwa”. To pobożne życzenia oparte na myśleniu ideologicznym. Po pierwsze dlatego, że nie słyszałem, by w Kościołach, w których wprowadzono kapłaństwo kobiet, nastąpił jakiś jakościowy skok, który poprawiłby ich sytuację. Po drugie, od wielu lat stykam się z różnymi wspólnotami sióstr zakonnych. Zauważyłem, że w części wspólnot kobiety potrafią być w stosunku do siebie równie, a nawet bardziej despotyczne niż mężczyźni. Niejednokrotnie byłem świadkiem totalnej kontroli sióstr przełożonych nad ich podwładnymi. Siostry podwładne musiały się opowiadać przełożonej z każdego wydanego grosika i prosić o pozwolenie na każdą rozmowę telefoniczną. Wysłuchiwałem płaczu sióstr, które zostały przez swoje przełożone potraktowane jak przedmioty. Takiego absolutnego poddania woli przełożonej nie domagały się wcale siostry wychowane w mitycznych, przedsoborowych czasach, ale moje rówieśniczki, a nawet osoby młodsze ode mnie. Dlatego nie wierzę w samoistną naprawę Kościoła przez sam fakt święceń kapłańskich kobiet.
Gdy poruszamy kwestie miejsca ludzi świeckich czy kobiet w Kościele, ponownie mam poczucie niewystarczalności terminu „tolerancja”. Powiedziałbym, że zasadniczo zarówno świeccy, jak i kobiety są w Kościele zaledwie tolerowani. Oczywiście ich rola jest niepodważalna, bo stanowią znakomitą większość tej wspólnoty, ale ich obecność jest niedoceniona, nieszanowana, lekceważona. W przestrzeni wspólnej katolików, to jest w liturgii, w kierownictwie duchowym, w głoszeniu rekolekcji, w prowadzeniu wielu spraw administracyjnych i gospodarczych oraz w tysiącach innych miejsc nie wykorzystuje się geniuszu kobiet, nie docenia roli laikatu, nie traktuje się ich na zasadzie komplementarności powołań i bogactwa Kościoła.