Podzielam troskę Teresy Stylińskiej o stan języka polskiego („Śmietnik polski", „Rz" z 21 lutego 2011). Dbałość o język ojczysty jest nie tylko wyrazem poszanowania naszego wspólnego dziedzictwa, ale także dążeniem do wzajemnego rozumienia się. Tworząc obce zasadom języka polskiego wyrażenia lub przywłaszczając bezkrytycznie słowa obcojęzyczne, stajemy się coraz bardziej niezrozumiali dla innych.
Wiele takich przykładów podaje Teresa Stylińska w swoim artykule, zwracając szczególną uwagę na zaniedbania w tym względzie „ludzi pióra, mikrofonu i kamery". Chciałbym do tej grupy osób szczególnie odpowiedzialnych za stan języka polskiego dołączyć ludzi nauki.
Wydaje się, że nauka powinna w kontaktach ze społeczeństwem posługiwać się – na tyle, na ile to możliwe – jasnym i zrozumiałym językiem. Takim też językiem powinna opisywać obszary swoich badań i nazywać stosowane metody badawcze. Niestety, część przedstawicieli świata nauki ulega pokusie, by w używanym języku być bardziej oryginalna od innych, bardziej przywiązana do wzorców zachodnich, a przez to – w swoim mniemaniu – poważniejsza.
Ktoś taki, zamiast powiedzieć, że wykonał badania ankietowe, powie o „badaniach surveyowych". Przedstawiciel innej dyscypliny naukowej coraz częściej powie, że zajmuje się „zarządzaniem miękkim", a koledzy jego „zarządzaniem twardym". I zwykle wyrażenia te nie będą nawet ujęte w cudzysłów, tak jak w tytule książki Jolanty Szaban „Miękkie zarządzanie. Ze współczesnych problemów zarządzania ludźmi".
O ile eliminowanie z języka codziennego pewnych błędów jest nieraz skuteczne, o tyle w nauce jest to znacznie trudniejsze. Naukowiec bowiem jest gotów szybko podjąć się takiego zdefiniowania używanego przez siebie wyrażenia, że żadne ze znanych określeń nie będzie precyzyjnym jego odpowiednikiem. Na przykład będzie uzasadniał, że „badanie surveyowe" jest czymś innym niż badania ankietowe i sondażowe. W ten sposób broni się często w nauce nowych, niepoprawnie nazwanych terminów i kategorii, powołując się na analogie do innych języków.