Zgłaszanie wotum nieufności wobec ministrów to ulubiony sport opozycji. Tym chętniej uprawiany, im bliżej do wyborów. Tylko w tym roku PiS i SLD domagały się odwołania szefów resortów: infrastruktury Cezarego Grabarczyka (wniosek SLD), obrony Bogdana Klicha (PiS) i rolnictwa Marka Sawickiego (PiS). Na kolejne posiedzenia szykują się próby odwołania ministrów: finansów Jacka Rostowskiego (propozycja SLD) i skarbu Aleksandra Grada (PiS).
Za każdym razem opozycja wytacza ciężkie działa. A mimo to kolejne wnioski o odwołanie członków rządu mało kogo poruszają. I nic dziwnego, bo ich los jest z góry przesądzony. Dopóki koalicja rządząca dysponuje w Sejmie bezwzględną większością głosów, dopóty żadnego ministra odwołać się nie da.
I wszyscy świetnie o tym wiedzą. SLD miał nawet kłopot z zebraniem wymaganej liczby 69 podpisów pod wnioskiem o odwołanie Rostowskiego, bo posłów z tego klubu jest za mało, a PiS nie chciało się przyłączyć. Inicjatywę uratowali posłowie niezrzeszeni i z Klubu Polska Jest Najważniejsza.
Dlaczego więc opozycja w ogóle składa wnioski o odwołanie ministrów? Dla politycznego spektaklu. Ma on zwrócić uwagę wyborców na nieudolność rządzących – wszak wybory za pasem i dobrze byłoby przekonać elektorat, że ekipę sprawującą władzę trzeba wymienić na nową, lepszą. Poza tym chodzi o danie sobie szansy na zapałanie z trybuny sejmowej świętym oburzeniem, najlepiej w tzw. czasie antenowym, czyli podczas transmisji telewizyjnej. Pytanie, czy zamierzony skutek rzeczywiście udaje się osiągnąć. W przypadku Grabarczyka strzał był udany, bo debata o jego odwołaniu odbyła się tuż po grudniowym chaosie na kolei. Ministrowi trudno było odrzucać zarzuty o nieudolność. Ale już Klich zręcznie się bronił, a Sawicki wręcz ironizował, że bardzo bał się wyniku głosowania.
Również Rostowski już zaciera ręce na wieść, że opozycja chce go odwołać. Jak wyznał w Radiu TOK FM, liczy, że debata o jego odwołaniu będzie okazją do podsumowania trzyletniej polityki gospodarczej rządu. Jego zdaniem pełnej sukcesów.