Zarządzający OFE szykują kampanię w ich obronie, ale rząd wie, że nie musi się z nikim i niczym liczyć w tej sprawie. To dlatego wpisał do przyszłorocznego budżetu „zyski” z jego likwidacji. Liczy na mniejszy transfer z kasy państwa do ZUS z tytułu refundacji składki do funduszy oraz na mniejsze koszty obsługi długu ze względu na umorzenie ponad 100 mld zł zgromadzonych przez nie w obligacjach. Rząd postępuje w tym wypadku, pomijając kwestie dotyczące nacjonalizacji naszych pieniędzy, racjonalnie. Nic już nie uratuje II filaru.
Argumenty mieszczą się co najmniej w czterech obszarach.
Pierwszy jest natury politycznej. Żadne ugrupowanie nie staje w obronie OFE. Wyjątkiem był tu Jarosław Gowin, ale na razie nie stanowi on realnej siły politycznej. Prezes PiS mówi, że OFE „to wielki przekręt”, przedstawicielom SLD „blisko” jest do propozycji PO w tej sprawie. Kwestia poparcia rozmontowania II filaru jest polityczną „bułką z masłem”. A to dla rządu oznacza nie lada gratkę w perspektywie spiętrzenia w dwóch najbliższych latach kolejnych wyborów. Przejęcie pieniędzy z OFE oznacza, że można właściwie bez większego problemu „rozdać” przynajmniej ich część. Nic nie robi tak dobrze wyborczemu wynikowi jak zapłacenie za głosy i unikanie jakichkolwiek bolesnych decyzji. Rząd Donalda Tuska wie także, że jeśli nie on dobierze się do tej beczki miodu, zrobią to jego następcy.
Rząd wie też doskonale, to argument numer dwa, że ludzie nie wyjdą na ulicę w obronie systemu kapitałowego. Tym bardziej że nie zrobili tego w dość dobitny sposób, przy okazji o wiele boleśniejszej sprawy, tj. wydłużania wieku emerytalnego. To ciekawy fenomen polskich „mobilizacji”. O wiele więcej osób protestowało przeciw mniej dotkliwej sprawie, jaką była ACTA, niż w kwestii dłuższej pracy.
To same OFE zgotowały sobie ten los. Swoim przekonaniem o nieomylności i pazernością. To kolejny, trzeci argument, przesądzający o ich losie. Zarządzający nimi przez lata przekonywali nas, że są tani, świetnie dla nas zarabiają, a pobierane przez nich opłaty i prowizje służą wyłącznie temu, by nie ciekły im krwawe łzy z oczu. Tak nie było. OFE były drogie, zarządzający nimi nigdy samodzielnie nie wykonali ruchu, by obniżyć swoje koszty (dość wspomnieć słynną wojnę akwizycyjną), a zawsze gdy rząd chciał obniżać ich zyski, reagowali alergicznie. Co więcej, potrafili też nie dotrzymywać umów – zrobił tak największy na rynku OFE Nationale-Nederlanden, nie obniżając swoim klientom prowizji do obiecanego poziomu. Nawet gdy przyszli emeryci notowali rekordowe straty, zarządzający funduszami notowali rekordowe… zyski. Najbardziej dobitna jest sytuacja z 2008 roku.