A dzieci giną na dworcu

Wyłącznie Opatrzności Bożej i ofierze krwi przodków zawdzięczamy, że to nie my, osobiście, znaleźliśmy się w takiej sytuacji.

Publikacja: 04.01.2015 23:01

Anna Kozicka–Kołaczkowska

Anna Kozicka–Kołaczkowska

Foto: archiwum prywatne

Taki standard. Na narty, rowery, nad wodę. Służbowo, na weekend, do rodziny, na wakacje. Koc, poduszeczka, łyżeczka, scyzoryk, czapka. Buty trekkingowe koniecznie, obok obcasów, zawsze w bagażniku. Książki, notes, laptopy, klapki pod prysznic, ręczniki. Co najmniej dwa ciepłe swetry, nawet w lecie, na wypadek przymusowego, nocnego postoju. Kosmetyki, medykamenty do opatrunków i przeciwbólowe. Latarka. Czyli zestaw kanoniczny plus jedzenie i picie. Termos, a właściwie dwa, bo nawet na najlepszej stacji benzynowej nie dają liściastej mięty ze świeżym imbirem i spadziowym miodem. No i reszta. Dość na całe, półciężarowe auto. Tak, zasłużyłam na rodzinną, żartobliwą markę „survivalowca". Lubię wozić ze sobą nawet własną kołdrę. Od kiedy w starych limuzynach zoczyłam piękne flakoniki na kwiaty, nie mam z tym problemu. Każda z zabranych rzeczy bywa w podróży niezbędna.

Jak jednak spakować całe życie do walizki? Nie na wycieczkę, a na zawsze. Ewakuując się w pośpiechu ze śmiertelnego pogromu. W mojej głowie kłębią się obrazy z lektur i filmów. Wizje wnętrz żydowskich walizek z Umschlagplatzu. Węzełków katorżników wywlekanych na Sybir. Zabrać mleko w proszku, czy ukochaną lalkę córeczki? Aspirynę, czy fotografię z dzieciństwa? Jak pakować? Rękawice dla dzieci... Nie umiem wyobrazić sobie takiej walizki. Porzucić kota i psa...Paraliż wyobraźni to ostatnio stan typowy w naszym życiu. A metafora mateczki, która zgarnia dzieci z rewiru zbira znów zmienia stare, tragikomiczne puenty. Na bardziej tragiczne, niż śmieszne.

Na Mikołaja, na skutek nacisków, rzucono termin zorganizowania ewakuacji ludziom, którym w każdym momencie grozi śmierć. Od kuli i noża. Od psa wojny, bandyty i złodzieja. Od ognia. Z głodu i pragnienia. Z zimna. Już wiosną był na ich ratowanie czas najwyższy. Węgrzy, Czesi, Izraelczycy, Niemcy dawno wywieźli swoich. Twardzi właściciele Karty Polaka z Donbasu, zwiedzeni oficjalną, państwową umową, przybyli w grudniu do Charkowa na miejsce zbiórki. Za sobą zostawili domy, mieszkania, pracę. Całe życie. Dotąd nie odjechali z dworca Charków. Bleff był okrutny. Mikroskopijna garsteczka wybrańców zmieściłaby się w kilku autobusach. To skala weekendowego wyjazdu na ekspressnarty z małego biura podróży. Albo na zakładowe grzybobranie.

Jednocześnie, z okazji noworocznej, gospodarskiej czytanki z promptera dowiedzieliśmy się samych wiekopomnych rzeczy. Oberwał się nam nie tylko „pakiet ąkologiczny", ale po raz któryś, zjełczała, znajoma śpiewka, że „z polskich szkół zniknie tak zwane śmieciowe jedzenie".

Żadna to niespodzianka, że dozorowi rezerwuaru europejskiej siły pociągowej nie zaiskrzy myśl o nartach, tenisie, łyżwach dla ucznia. O szkolnej orkiestrze, chórze, balecie, teatrze, pracowni malarskiej. O kulturze, w tym także chociażby o higienie i kulturze odżywiania jako o bloku zajęć szkolnych. O porządnych, mądrych podręcznikach. A przynajmniej o zniknięciu ze szkół handlarzy narkotyków, którzy hulają sobie tam w absolutnym komforcie i medialnej ciszy. O zniknięciu alkoholu z ławek szkolnych i wycieczek. O, umyślonym przez dumnych posiadaczy ministerskich głów, podstępnym znikaniu szkolnych bibliotek. To wszystko także harmonizuje z faktem, że Polacy z Donbasu, którzy terminowo stawili się w grudniu na miejsce zbiórki w Charkowie gotowi do wyjazdu na zawsze, do tej pory czekają nań bezskutecznie. Tam, gdzie w polu rażenia ruskich kulomiotów znikają ludzie.

Jak tu nie myśleć, że wyłącznie Opatrzności Bożej i bezprecedensowej ofierze krwi przodków zawdzięczamy, że to nie my, osobiście, znaleźliśmy się w podobnej sytuacji? Mamy niesamowite szczęście. To nie my rozpaczliwie wyczekujemy z walizką na wojennych dworcach zdani na łaskę nieodpowiedzialnego bajeru. Wraz z dziećmi, którym survival przykazuje w takich okolicznościach zawiesić na piersiach trwałą tabliczkę z imieniem i nazwiskiem. Jeszcze nie my.

„To, co się nie zmieni, to nieugiętoś" – odcyfrowano nam desperacko z promptera. „Nieugietoś wobec tych, którzy przedkładajom własne interesy ponad interesy Polaków". „Nieugiętoś" rozpanoszy się tu bowiem znów nie tylko wobec ewidentnych dotąd Niepolaków, czyli oszołomów, moherów, rodziców pierwszoklasistów, „pisowców", nauczycieli, górników, związkowców, kibiców, narodowców a także niedowiarków wyborczych, co razem daje jakieś około 50 % zaludnienia. Teraz „nieugiętoś" to sztuka koncyliacji z lekarzami, którzy nie docenili należycie „pakietu ąkologicznego". W priwislanskim kraju jednakowoż „nieugiętoś" nie ima się prawa, umów ani obietnic, a największym atutem władzy bywa uroda. Kioski z wiernymi, prześlicznymi gazetami były podczas świąt olśniewającą sceną tej konkurencji. Uroda rulez!

Kamery TVP też sobie radzą. Nigdy nie jest tak źle, by na ulicy nie dało się ustrzelić rasowego półidioty lub menela jako źródła informacji medialnej oraz bezcennej opinii społecznej. Już w pierwszych godzinach Nowego Roku, gdy tylko śmieci z petard oraz porzucone flaszki w zamarłej, posylwestrowej ciszy zalegały płaszczem parki, ulice, brzegi stawków i rzeczułek, bez problemu pod drzwiami przychodni lekarskich nastręczała się mediom a to troskliwa matka, która niezwłocznie potrzebowała w Nowy Rok zaszczepić dziecko, a to wieloletni cukrzyk gwałtownie pozbawiony leków, bądź pacjent żądny bezzwłocznej diagnozy „ąkologicznej" w pół godziny, metodą nowatorskiego pakietu.

Tragiczny los Polaków, którzy stawili się z walizami na dworcu w Charkowie z obwodów Ługańska i Doniecka, nie zainspirował jednak do pytań uczestników noworocznej, sejmowej konferencji prasowej. Nie dociekano wrażeń pani poseł Gosiewskiej, która wizytując Polaków w Donbasie, spędziła Wigilię na linii frontu. Niektórzy goście tej Wigilii już nie żyją, ale to w końcu szczegół. Jak i to, że literalnie nic, po prostu, N I C nie dotarło do naszych rodaków z szumnego, polskiego konwoju ciężarówek z darami dla Ukrainy - jak dowiedziała się na miejscu pani poseł. Krążą nawet plotki, że obdarowano nimi zieloną stronę wojny. I że Polsce to loto.

Słyszy się też, że mikrofony, kamery i jupitery wraz z ich nieciekawym sensacji, milczącym osprzętem szykują się do wypadu na Ukrainę, aby tam uwiecznić dumnie wypiętą, matczyną pierś. Za czym powrócić z garsteczką uratowanych Polaków w glorii, gdyż to dopiero będzie miodzio. Jeszcze wspanialsze, niż na czerwonym, berlińskim dywanie. Na urządzenie tej chwytającej za serce fety potrzeba czasu, daje się więc do zrozumienia, że wyprawa będzie majstersztykiem logistyki i przebiegłości, by wróg się nie pokapował i sprawy nie wyśledził.

W Charkowie jest mróz i wojna. Nasi nie mają co ze sobą począć, ani dokąd wracać. Nie mają jedzenia, ani mieszkania. Mają za to dzieci. Narażeni są na kule i napady rabunkowe. Na nienawiść, a pewnie i morderczą zazdrość. Na porwania dla okupu. Każda przebyta tam godzina jest huśtawką życia i śmierci. I nie wiadomo, kiedy nastąpi moment świetlanej, bohaterskiej, matczynej misji. Mimo wszystko, nie mogę w to uwierzyć. To nie może być prawda.

Taki standard. Na narty, rowery, nad wodę. Służbowo, na weekend, do rodziny, na wakacje. Koc, poduszeczka, łyżeczka, scyzoryk, czapka. Buty trekkingowe koniecznie, obok obcasów, zawsze w bagażniku. Książki, notes, laptopy, klapki pod prysznic, ręczniki. Co najmniej dwa ciepłe swetry, nawet w lecie, na wypadek przymusowego, nocnego postoju. Kosmetyki, medykamenty do opatrunków i przeciwbólowe. Latarka. Czyli zestaw kanoniczny plus jedzenie i picie. Termos, a właściwie dwa, bo nawet na najlepszej stacji benzynowej nie dają liściastej mięty ze świeżym imbirem i spadziowym miodem. No i reszta. Dość na całe, półciężarowe auto. Tak, zasłużyłam na rodzinną, żartobliwą markę „survivalowca". Lubię wozić ze sobą nawet własną kołdrę. Od kiedy w starych limuzynach zoczyłam piękne flakoniki na kwiaty, nie mam z tym problemu. Każda z zabranych rzeczy bywa w podróży niezbędna.

Pozostało 87% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości