Taki standard. Na narty, rowery, nad wodę. Służbowo, na weekend, do rodziny, na wakacje. Koc, poduszeczka, łyżeczka, scyzoryk, czapka. Buty trekkingowe koniecznie, obok obcasów, zawsze w bagażniku. Książki, notes, laptopy, klapki pod prysznic, ręczniki. Co najmniej dwa ciepłe swetry, nawet w lecie, na wypadek przymusowego, nocnego postoju. Kosmetyki, medykamenty do opatrunków i przeciwbólowe. Latarka. Czyli zestaw kanoniczny plus jedzenie i picie. Termos, a właściwie dwa, bo nawet na najlepszej stacji benzynowej nie dają liściastej mięty ze świeżym imbirem i spadziowym miodem. No i reszta. Dość na całe, półciężarowe auto. Tak, zasłużyłam na rodzinną, żartobliwą markę „survivalowca". Lubię wozić ze sobą nawet własną kołdrę. Od kiedy w starych limuzynach zoczyłam piękne flakoniki na kwiaty, nie mam z tym problemu. Każda z zabranych rzeczy bywa w podróży niezbędna.
Jak jednak spakować całe życie do walizki? Nie na wycieczkę, a na zawsze. Ewakuując się w pośpiechu ze śmiertelnego pogromu. W mojej głowie kłębią się obrazy z lektur i filmów. Wizje wnętrz żydowskich walizek z Umschlagplatzu. Węzełków katorżników wywlekanych na Sybir. Zabrać mleko w proszku, czy ukochaną lalkę córeczki? Aspirynę, czy fotografię z dzieciństwa? Jak pakować? Rękawice dla dzieci... Nie umiem wyobrazić sobie takiej walizki. Porzucić kota i psa...Paraliż wyobraźni to ostatnio stan typowy w naszym życiu. A metafora mateczki, która zgarnia dzieci z rewiru zbira znów zmienia stare, tragikomiczne puenty. Na bardziej tragiczne, niż śmieszne.
Na Mikołaja, na skutek nacisków, rzucono termin zorganizowania ewakuacji ludziom, którym w każdym momencie grozi śmierć. Od kuli i noża. Od psa wojny, bandyty i złodzieja. Od ognia. Z głodu i pragnienia. Z zimna. Już wiosną był na ich ratowanie czas najwyższy. Węgrzy, Czesi, Izraelczycy, Niemcy dawno wywieźli swoich. Twardzi właściciele Karty Polaka z Donbasu, zwiedzeni oficjalną, państwową umową, przybyli w grudniu do Charkowa na miejsce zbiórki. Za sobą zostawili domy, mieszkania, pracę. Całe życie. Dotąd nie odjechali z dworca Charków. Bleff był okrutny. Mikroskopijna garsteczka wybrańców zmieściłaby się w kilku autobusach. To skala weekendowego wyjazdu na ekspressnarty z małego biura podróży. Albo na zakładowe grzybobranie.
Jednocześnie, z okazji noworocznej, gospodarskiej czytanki z promptera dowiedzieliśmy się samych wiekopomnych rzeczy. Oberwał się nam nie tylko „pakiet ąkologiczny", ale po raz któryś, zjełczała, znajoma śpiewka, że „z polskich szkół zniknie tak zwane śmieciowe jedzenie".
Żadna to niespodzianka, że dozorowi rezerwuaru europejskiej siły pociągowej nie zaiskrzy myśl o nartach, tenisie, łyżwach dla ucznia. O szkolnej orkiestrze, chórze, balecie, teatrze, pracowni malarskiej. O kulturze, w tym także chociażby o higienie i kulturze odżywiania jako o bloku zajęć szkolnych. O porządnych, mądrych podręcznikach. A przynajmniej o zniknięciu ze szkół handlarzy narkotyków, którzy hulają sobie tam w absolutnym komforcie i medialnej ciszy. O zniknięciu alkoholu z ławek szkolnych i wycieczek. O, umyślonym przez dumnych posiadaczy ministerskich głów, podstępnym znikaniu szkolnych bibliotek. To wszystko także harmonizuje z faktem, że Polacy z Donbasu, którzy terminowo stawili się w grudniu na miejsce zbiórki w Charkowie gotowi do wyjazdu na zawsze, do tej pory czekają nań bezskutecznie. Tam, gdzie w polu rażenia ruskich kulomiotów znikają ludzie.