To był jego komentatorski żywioł, a może nawet bardziej matecznik, bo przecież sam w młodości był tenisistą, a grywał do osiemdziesiątki. Tenis ze swoja elegancją, fair play, przypisanym do mistrzów heroizmem daje szerokie pole do niemal homeryckich form komentowania.
Ale Tomaszewski był inny, oszczędny w słowie, nie zagadywał, podkreślał co najwyżej wybrane zdarzenia na korcie, a przede wszystkim dzielił się emocjami. Jednych to drażniło, inni to uwielbiali. Należę do tych ostatnich. Czytam grę na korcie sam. Nie potrzebuję komentarza w stylu radiowym, ale przewodnika, który zarazi mnie swoją emocjonalnością, wygrzebie z głębokich pokładów erudycji jakieś drobne wspomnienie, nieznany fakt, albo niemożliwą do zapamiętania statystykę.
Bohdan Tomaszewski był właśnie takim komentatorem. Jego głęboki głos niósł przy tym olbrzymi ładunek szacunku do ludzi, sportu i kultury. Spotkałem go na początku lat dziewięćdziesiątych. W TVP właśnie wysłano go na emeryturę. Odsunięto od ukochanego tenisa.
Był człowiekiem legendą, ale i dziennikarską ruiną. Rwał się do anteny i bardzo przeżywał, że nie ma do niej dostępu. Kiedy sport pojawił się w Polsacie, Tomaszewski był naturalnym kandydatem na komentatora. Trochę dzięki niemu szybko znalazł się na komercyjnej antenie również tenis, i właśnie w kanałach sportowych Polsatu Redaktor znalazł swoje królestwo, adoratorów i wychowanków. Był z Polsatem dwadzieścia lat. Ostatnie dwadzieścia lat życia.
Dziennikarsko aktywny do końca. Pełen pasji, mentor, nauczyciel, człowiek nie łatwy, ale jemu... było wolno. Trudno było w jego towarzystwie uciec od adoracji; był wszak legendą. Trochę mu to schlebiało, a trochę irytowało. Zawsze mówił, że ważniejsze od komentowania jest wychowywanie nowych pokoleń sportowców. Chciał być zapamiętany jako twórca Tomaszewski Cup, polskiej akademii młodego tenisa.