On sam się tym razem ocenie narodu nie poddawał, bo były to wybory do parlamentu. Ale Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) – z której się wywodzi, którą wyniósł na szczyt i z której uczynił wzór dla uczestników (nieudanych) rewolucji w krajach islamskich – chciała po kolejnym wielkim tryumfie zmienić ustrój państwa na prezydencki.
Do tego nie dojdzie, bo zwycięstwo jest zbyt skromne nawet do utworzenia mającego większość w parlamencie rządu, a co dopiero mówić o zmianie konstytucji. Nie będzie tureckiego sułtana Redżepa (bo tak należałoby go zgodnie z tradycją spolszczania imion władców tytułować).
Tureckie wybory są niezwykłe także z paru innych powodów.
Przede wszystkim, poza drobnymi naruszeniami, były – jak donosili obserwatorzy międzynarodowi – uczciwe, przejrzyste, spełniały standardy. Inaczej wyglądała kampania wyborcza – w publicznej telewizji, co znamy i z państw leżących daleko od Bliskiego Wschodu, królowała partia rządząca.
Turcy mogli wyrazić swoją opinię w wyborach, choć ich kraj w czasach Erdogana stoczył się prawie na dno rankingów wolności prasy, Reporterzy bez Granic umieszczają Turcję tuż przed Demokratyczną (tylko z nazwy) Republiką Konga, Rosją i Libią, a za Bangladeszem i Burundi. Według Europejskiej Federacji Dziennikarzy ten rok w tureckich więzieniach powitało 22 reporterów, głównie kurdyjskich.