Gdyby spojrzeć z boku na wydarzenia z ostatniego 10 kwietnia, zobaczyłoby się coś dziwnego. Oto były minister obrony ogłasza, ni mniej, ni więcej, że na polskiego prezydenta w 2010 r. przeprowadzono zamach i właściwie wszystko już w tej sprawie wiadomo. Wtóruje mu wicepremier do spraw bezpieczeństwa, oznajmiając, że istnieje pełne wyjaśnienie sprawy, jasne i niebudzące wątpliwości: zbrodnia. Pasażerowie tupolewa zostali pod Smoleńskiem „zamordowani”. Wiadomość, wydawałoby się, absolutnie porażająca i druzgocąca. I co?
I nic. Sprawą standardowo ekscytują się media bliskie władzy, w tym państwowe. Pozostałe opisują beznamiętnie i raczej marginalnie wynurzenia Macierewicza i Kaczyńskiego. To jeszcze można by zrzucić na karby podziału politycznego, przekładającego się na media. Ale przecież identycznie zachowują się wszyscy najważniejsi politycy z obozu władzy, z prezydentem włącznie. Andrzej Duda, owszem, wspomina Lecha Kaczyńskiego, bierze udział w uroczystościach – wszystko jak należy – ale słowem nie nawiązuje do rewelacji pana Macierewicza.
Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta, choć może niewidoczna dla osób głęboko zaangażowanych w sprawę: przez 12 lat doprowadzono do dramatycznej dewaluacji tematu, którym bezpardonowo walczono politycznie. I naprawdę nie sposób tutaj wskazać jednego winnego – obie strony czyniły to nadzwyczaj chętnie.
Czytaj więcej
Antoni Macierewicz zapowiedział „przełomowe” ustalenia i powtórzył swoją tezę, że samolot z parą prezydencką na pokładzie eksplodował nad Smoleńskiem.
To gdy idzie o używanie katastrofy jako politycznego narzędzia. Jednak do dewaluacji publicznego zainteresowania sprawą doprowadziła już głównie strona bliska PiS. Ileż naliczylibyśmy okładek zaprzyjaźnionych z władzą tygodników, na których ogłaszano, że już wszystko wiadomo, że zostali zamordowani i że to był zamach? Ile było konferencji Macierewicza, które miały odsłonić prawdę, a nie odsłaniały niczego? Ile było wywiadów Kaczyńskiego, w których stosował typową dla siebie metodę: „wiem rzeczy straszne, ale nie mogę powiedzieć”? Dodajmy do tego awantury w gronie ekspertów byłego ministra obrony, odejścia w atmosferze kłótni i skandalu, a dostajemy receptę na spowodowanie wśród ogółu publiczności postępującego znużenia, u wielu zaś – lekceważenia.