Sprawę Krzysztofa Piesiewicza można porównać do niedawnej afery Romana Polańskiego. Bo choć w obu tych historiach mamy wiele elementów różnych, to niektóre – istotne – łączą je.
Łączy je obecny w nich wątek seksualny. Łączy gwiazdorski status bohatera. No i przede wszystkim – emocje, jakie wywołała sprawa. Emocje tak silne, że można sformułować hipotezę, iż motywacja stron sporu jest tylko w części ujawniana. Że jakaś jej część pozostaje ukryta.[wyimek]Mamy skłonność do postrzegania innych nie „saute”, ale w społecznym kontekście. Stąd wziął się wizerunek Piesiewicza jako polityka konserwatywnego[/wyimek]
Kiedy Tomasz Terlikowski pisze, że Piesiewicz powinien odejść z polityki, bo ulegając szantażowi, udowodnił, że się do niej nie nadaje, a pozostając w polityce, naraża kraj na niebezpieczeństwo, gdyż przecież zamiast finansowych szantażystek mógł być obcy wywiad, ma bezdyskusyjnie rację. Dariusz Rosiak, który sprowadza argument Terlikowskiego ad absurdum (nie tylko politycy, ale wszyscy ludzie choć trochę znani publicznie mogą być szantażowani), nie przekonuje mnie. Liczy się stopień społecznego zagrożenia związany z podatnością na szantaż, a ten w wypadku polityka jest w oczywisty sposób największy.
[srodtytul]Ofiara pretekstu?[/srodtytul]
Obrońcy Piesiewicza nie chcą tego zauważyć. I, podobnie jak kilka miesięcy temu obrońcy Romana Polańskiego, narażają się na zarzut tworzenia podwójnych standardów – dla celebrytów i zwykłych ludzi. A ponieważ wielu tych obrońców to właśnie celebryci, oznacza to oskarżenie o tworzenie podwójnych standardów dla siebie samych.