Rz: Rok temu Polska i Ukraina otrzymały prawo zorganizowania piłkarskich mistrzostw Europy w roku 2012. Nie ma pan wrażenia, że gdyby UEFA przyznała nam organizację dziś, to sytuacja byłaby dokładnie taka sama? Niewiele zrobiliśmy przez ten rok.
To prawda, że straciliśmy dużo czasu i teraz nerwowo patrzymy na kalendarz. Pamiętam powszechną radość po wyborze Polski i całe rzesze polityków, którzy przez pierwsze trzy miesiące ustawiały się przed kamerami. Ale kiedy zaczęto coraz częściej pytać, co się robi w sprawie Euro, politycy zaczęli się chować.
I to mówi pan, polityk.
Z czystym sumieniem. Cieszyłem się jako kibic piłkarski działający na rzecz uczniowskich klubów sportowych. Ale także już w maju 2007 r. opracowałem wraz z zespołem audyt warszawskiego węzła transportowego, wskazując, jak ogromne są przed nami zadania. Jako ekonomista miałem natomiast obawy, czy Polska znajduje się w odpowiednim momencie na sprostanie takiemu zadaniu. Czy stać nas na zorganizowanie mistrzostw, po których pozostanie infrastruktura na europejskim poziomie, czy będziemy budować na skróty, a po turnieju wszystko poprawiać.
Pierwsze pół roku zostało zmarnowane. Poprzedni rząd, dając gwarancje zrealizowania oferty PZPN w sprawie organizacji Euro, nie sprawdził profesjonalnie stanu prac przygotowawczych i możliwości samorządów oraz państwa. Czy my jesteśmy w stanie zorganizować taką imprezę jak mistrzostwa Europy, czy tylko bardzo byśmy chcieli, więc jakoś to będzie.Najpierw była nadzieja, potem, po decyzji UEFA, euforia, wszyscy się cieszyli, a nie miał, kto robić. Dopiero kiedy ministrem sportu została pani Elżbieta Jakubiak, coś zaczęło się dziać. Ona zorientowała się, że sprawy idą w złym kierunku, czy raczej należałoby powiedzieć – nie idą w żadnym. A po wyborach wreszcie wszystko nabrało przyśpieszenia, ale straconego czasu już się nie odzyska.