Za tydzień Francja kończy półroczne rządy w Unii Europejskiej. Pałeczkę od niej przejmują Czechy. Okres zwany w unijnym slangu prezydencją to dla pojedynczego kraju członkowskiego szansa na odciśnięcie swojego śladu w historii Unii. Trudno w tym czasie forsować narodowe interesy, trzeba raczej działać jak bezstronny arbiter interesów pozostałych państw Unii. Można jednak próbować przekonać innych do własnych pomysłów na integrację.
Z tego punktu widzenia prezydencja francuska zaczęła się fatalnie. Nicolas Sarkozy miał przygotowany cały zestaw ambitnych celów: chciał wzmacniać unijną obronę, rozdawać nowe stanowiska na czele unijnych instytucji, triumfalnie ogłosić pionierskie dokonania UE w walce ze zmianą klimatyczną. Tymczasem dwa tygodnie przed przejęciem władzy w UE Irlandia odrzuciła traktat lizboński, co sprawiło, że dwa pierwsze cele stały się nie do zrealizowania. Ledwie politycy zdążyli wyjechać w sierpniu na wakacje, wybuchła wojna rosyjsko-gruzińska. A miesiąc później fala kryzysu finansowego dobiła z USA na drugi brzeg Atlantyku, co sprawiło, że nawet Niemcy, które w czasie swojego przewodnictwa forsowały pakiet klimatyczny, powoli zaczęły się z niego wycofywać z obawy o przyszłość swojego przemysłu.
Sarkozy poradził sobie dobrze z tymi wyzwaniami. Można oczywiście powiedzieć, że Rosjanie tkwią ciągle w Abchazji i Osetii Południowej. Ale z Gruzji jednak się wycofali. UE nie ma wspólnego pakietu antykryzysowego. Ale do masowych upadłości banków nie doszło. Wreszcie pakiet klimatyczny: z wieloma wyjątkami, ale jednak wspólny.
Wielką zaletą francuskiego prezydenta było to, że nie bał się zabierać za sprawy trudne. Nie musiał jechać do Moskwy negocjować planu pokojowego w sierpniu, bo przecież UE nie ma wspólnej polityki zagranicznej. Nie miał obowiązku organizowania nadzwyczajnych szczytów finansowych, ponieważ w UE nie ma gospodarczego rządu, każdy kraj ma swój budżet, z którego może ratować upadające banki. Wreszcie mógł machnąć ręką na pakiet klimatyczny, zostawiając problem Czechom. Nie zrobił tego. Na pewno częściowo dlatego, że jest bardzo ambitny. Ale i dlatego, że jest mężem stanu. I politykiem pełnym pasji, o czym mogli się przekonać nie tylko dziennikarze w czasie konferencji prasowych, ale też eurodeputowani, z którymi potrafił godzinami dyskutować, zapisując na kartce nazwisko każdego, który zabrał głos, i potem mu odpowiadając. I to na temat.
Czechy stoją przed arcytrudnym zadaniem. Francji nie dorównają: ani nie są wielkim krajem Unii Europejskiej, ani nie mają na czele rządu takiej osobowości jak Sarkozy. Najmądrzej byłoby w tej sytuacji prowadzić prezydencję bez fajerwerków i wielkich ambicji, po prostu robić swoje. Nie wiadomo jednak, czy nie dojdzie do dramatycznych wydarzeń. Kryzys gospodarczy dopiero się zaczął i ucierpieć może każde państwo UE. A nie każde chce płacić.