Komorowskiemu w wygranej nie przeszkodziły ani liczne gafy, ani brak charyzmy, ani nawet pozbawiona polotu kampania. Wyskoki jego najgorętszych zwolenników, jak choćby Janusza Palikota, mogły chwilowo zmniejszyć poparcie; na stałe odebrać mu głosy – już nie.
Jeszcze ważniejszy i pesymistyczny jest inny wniosek płynący z ostatnich miesięcy. Pełniąc obowiązki prezydenta, Komorowski podjął trzy ważne polityczne decyzje. Choć działał zgodnie z przepisami, to sądzę, że do ich podjęcia brakowało mu demokratycznego mandatu. Każdy czytelnik Tocqueville'a rozumie znaczenie różnicy między przepisami a obyczajami. To te drugie decydują o jakości życia publicznego w demokracji. I to one w jaskrawy sposób zostały przez obecnego marszałka Sejmu naruszone. Komorowski bezwzględnie wykorzystał sytuację: podpisał nowelizację ustawy o IPN, nominował nowego szefa Narodowego Banku Polskiego – w tym przypadku przynajmniej wybór osoby nie budzi zastrzeżeń – oraz doprowadził do rozwiązania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Żadna z tych decyzji mu nie zaszkodziła, za żadną nie został przez wyborców ukarany. Można domniemywać, że większość nie obawia się nadmiaru władzy w jednych rękach, nawet jeśli może być ona sprawowana na granicy reguł demokratycznych. Na razie ważniejsza niż kontrola nad władzą jest jej spójność. To wszystko przemawiało za wyborem Komorowskiego. Pamiętając o dwóch latach nieustannych sporów prezydenta i premiera, większość wolała mieć obu najwyższych polityków z jednego obozu.
Po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego wydawało się, że polskie społeczeństwo się zmieniło. Wyglądało na to, że towarzysząca żałobie fala masowego współczucia nie tylko spowoduje zmianę podejścia do polityków i życia publicznego, ale też wpłynie na polityczne sympatie Polaków. Tragedia podważyła dotychczasowy wizerunek PiS, który jawił się jako partia zaściankowa, zamknięta i agresywna. Niezależnie od tego, na ile to była prawda, a na ile skuteczny zabieg politycznych oponentów, taki obraz praktycznie skazywał ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego na powolną degradację. We współczesnej demokracji nie da się zwyciężać, nie docierając do politycznego centrum. Dla wyborców centrowych zaś PiS okazywał się nie do przyjęcia.
Po 10 kwietnia zarówno sam Jarosław Kaczyński, jak i jego sztabowcy wykonali wiele pracy, by pokazać się od innej strony. Stąd słowa o końcu wojny polsko-polskiej, o rezygnacji z hasła IV Rzeczypospolitej czy o potrzebie pojednania się. Strategia ta przyniosła pewne korzyści. Można jednak zadawać sobie pytanie, czy Jarosław Kaczyński, walcząc o wyborców centrowych, nie zniechęcił do siebie niektórych własnych, którzy nie poszli głosować. Nawet jeśli sam pomysł, by złagodzić oblicze Kaczyńskiego, był rozsądny, to zwrot polityczny ku centrum został wykonany chyba zbyt gwałtownie. Dla centrowych wyborców PO Kaczyński nie okazał się wiarygodny. Zdezorientowany wyborca stanął wobec dwóch polityków, którzy posługiwali się podobną, opływową retoryką. Największym sukcesem Grzegorza Napieralskiego jest to, że obecny wynik zapewnia mu przeżycie i daje mandat do kierowania lewicą. Czy to jednak, że Napieralski osiągnął lepszy rezultat niż SLD w ostatnich wyborach, jest rzeczywiście wielkim zwycięstwem, to już inna sprawa. Ale to i tak lepiej niż poparcie dla Waldemara Pawlaka. Wyraźnie widać, że z tym politykiem na czele PSL przyszłości nie ma. O ile i bez niego w ogóle ją ma.