Po opisaniu w piątek przez „Gazetę Wyborczą" historii nadzwyczajnego zainteresowania policji i służb specjalnych za czasu rządów PiS rozmowami telefonicznymi dziesięciorga dziennikarzy („Gazety Wyborczej", „Newsweeka", „Polityki", Radia Zet, RMF FM, „Rzeczpospolitej" i TVN 24) ciśnie się na usta wiele pytań o zgodność tych działań z prawem. Nawet jeśli zielonogórska prokuratura, która umorzyła śledztwo w tej sprawie, nie pomyliła się, nie stwierdzając przestępstwa.
Dlaczego przez dwa tygodnie podsłuchiwano Wojciecha Czuchnowskiego z „GW"? Cóż takiego spowodowało tak masowe ściąganie billingów dziennikarzy? Co (oprócz chęci złamania dziennikarskiej tajemnicy) mogło sprawić, że ABW postanowiła uzyskać (i uzyskała) od operatora telefonii komórkowej dane o połączeniach telefonicznych Moniki Olejnik za niemal dwa lata?!
Jeszcze więcej wątpliwości co do stanu naszego państwa rodzi się, gdy przypomnimy ujawniony w ubiegłbym roku przez „Rz" i „Polskę" przypadek niezniszczenia nagrań z podsłuchów rozmów dziennikarzy z Wojciechem Sumlińskim, zarejestrowanych przez ABW w 2008 roku (a więc już za czasu rządów PO) w związku ze śledztwem dotyczącym rzekomej korupcji przy weryfikacji oficerów WSI. A potem udostępnienie przez prokuraturę stenogramów tych nagrań na użytek cywilnego procesu wytoczonego przez wiceszefa ABW „Rzeczpospolitej" i jej dziennikarzowi Cezaremu Gmyzowi. Także w tej sprawie prokuratura nie dopatrzyła się znamion przestępstwa. Na szczęście sąd nie podzielił jej przekonania.
Może zatem prawdziwym problemem Polski jest źle skonstruowane prawo? Prawo pozwalające nazbyt lekko traktować tajemnicę dziennikarską, która powinna być chroniona w sposób szczególnie bezwzględny. Na pewno np. przydałaby się ustawowa gwarancja, że również sięganie po billingi dziennikarzy – co zawsze grozi zdemaskowaniem dziennikarskiego źródła – jest tak samo prawnie niedozwolone jak próby łamania tajemnicy dziennikarskiej na każdej innej drodze.
Czy coś stoi na przeszkodzie, aby takie rozwiązanie stało się w Polsce prawem?