To była próba puczu

Silvio Berlusconi zagrał va banque, wygrał i znów on rozdaje karty

Publikacja: 16.12.2010 03:26

Włoski premier Silvio Berlusconi, otrzymując niespodziewanie wotum zaufania w Izbie Deputowanych, nie tylko przedłużył swój polityczny żywot. Teraz znów jest w siodle i to on po raz kolejny rozdaje karty.

To, co się stało we wtorek we włoskim parlamencie, trudno nazwać inaczej niż próbą puczu. Dysydenci, którzy pod wodzą Gianfranca Finiego opuścili partię Berlusconiego i stworzyli własną, liczyli, że wraz z opozycją obalą rząd i zmuszą Berlusconiego do złożenia rezygnacji. Wówczas wyłącznie do prezydenta Giorgia Napolitano należałaby decyzja, czy rozpisać wybory, czy też powierzyć komuś misję tworzenia rządu w ramach istniejącego układu sił w parlamencie. Berlusconi pozbawiony większości parlamentarnej na tę misję liczyć nie mógł. Co więcej, prezydent nie krył, że z powodu kryzysu gospodarczego i koniecznych pilnych reform nie chce skazać Włoch na dryf i agresywną kampanię wyborczą. Gra wydawała się więc dziecinnie prosta: wysłanie znienawidzonego Berlusconiego do bawienia wnuków i stworzenie “rządu pojednania narodowego”, jak mówili o tym pomysłodawcy, czyli większości parlamentarnej zupełnie innej od tej, która wyszła z urn wyborczych na wiosnę 2008 r. Jednak Berlusconi zagrał va banque, odrzucając nawet złożoną w ostatniej chwili propozycję, by szefował “rządowi pojednania narodowego” z udziałem wszystkich “rozsądnych sił w parlamencie”, a więc również lewicy. I wygrał.

[wyimek]Dziś alternatywy dla Berlusconiego nie ma. Włosi nadal chcą na niego głosować[/wyimek]

Szok był ogromny i paraliżujący. Również intelektualnie. Politycy opozycji i dysydenci do późnego wtorkowego wieczoru opowiadali w publicys- tycznych programach wszystkich telewizji, że Berlusconi co prawda wygrał, ale tak naprawdę przegrał. Miała też przegrać cała Italia pozbawiona dobrodziejstwa “rządu sił rozsądnych”. Lewicowa środowa prasa epatowała tytułami: “Początek końca” i “Wygrały gorsze Włochy”, zgodnie z przekonaniem lewicy o własnej wyższości ideologicznej i kulturowej. Jednak centrowa, choć niezbyt przyjazna Berlusconiemu największa gazeta Włoch “Corriere della Sera” nazwała rzecz po imieniu: “Absurdem jest negować zwycięstwo Berlusconiego. Teraz musi je przekuć na zwycięstwo dla całego kraju”.

Nie chodzi wcale o marne trzy głosy, które uratowały premierowi polityczny żywot, bo praktycznie z tak skromną większością, zwłaszcza gdy w auli nie ma wszystkich ministrów, praktycznie rządzić nie sposób. Sens zwycięstwa polega na tym, że jak się okazało, w tym parlamencie nie można stworzyć większości bez Berlusconiego. Kolejny zamach pałacowy już mu nie grozi. Naturalnie będzie musiał szukać szerszego poparcia, może włączając do koalicji chadeków. Jeśli mu się to nie uda, w dowolnym momencie może złożyć rezygnację jako zwycięzca wtorkowego głosowania i zażądać od prezydenta rozpisania wyborów. Kwirynał nie będzie mógł odmówić. A z sondaży wynika, że Berlusconi powinien znów wygrać.

Po prostu w tej chwili alternatywy dla Berlusconiego we Włoszech nie ma. I tylko w minimalnym stopniu chodzi o charyzmę i zdolności medialno-polityczne premiera. To, że mimo coraz to nowych skandali, gaf i niedyskrecji WikiLeaks Włosi nadal chcą na niego głosować, wcale nie wynika z fatalnego zauroczenia czy zbiorowego szaleństwa, lecz ze słabości lewicowej opozycji. Partia Demokratyczna w ciągu niecałych trzech lat zmieniła czterokrotnie przywódcę i jest wewnętrznie skłócona. Nie ma Włochom nic do zaproponowania poza pastwieniem się nad Berlusconim. Co więcej, dysydentom Finiego też nie przyszło nic lepszego do głowy. Paradoksalnie to włoska opozycja wciąż skazuje Włochy na Berlusconiego.

[i]masz pytanie, wyślij e-mail do autora

[mail=p.kowalczuk@rp.pl]p.kowalczuk@rp.pl[/mail][/i]

Włoski premier Silvio Berlusconi, otrzymując niespodziewanie wotum zaufania w Izbie Deputowanych, nie tylko przedłużył swój polityczny żywot. Teraz znów jest w siodle i to on po raz kolejny rozdaje karty.

To, co się stało we wtorek we włoskim parlamencie, trudno nazwać inaczej niż próbą puczu. Dysydenci, którzy pod wodzą Gianfranca Finiego opuścili partię Berlusconiego i stworzyli własną, liczyli, że wraz z opozycją obalą rząd i zmuszą Berlusconiego do złożenia rezygnacji. Wówczas wyłącznie do prezydenta Giorgia Napolitano należałaby decyzja, czy rozpisać wybory, czy też powierzyć komuś misję tworzenia rządu w ramach istniejącego układu sił w parlamencie. Berlusconi pozbawiony większości parlamentarnej na tę misję liczyć nie mógł. Co więcej, prezydent nie krył, że z powodu kryzysu gospodarczego i koniecznych pilnych reform nie chce skazać Włoch na dryf i agresywną kampanię wyborczą. Gra wydawała się więc dziecinnie prosta: wysłanie znienawidzonego Berlusconiego do bawienia wnuków i stworzenie “rządu pojednania narodowego”, jak mówili o tym pomysłodawcy, czyli większości parlamentarnej zupełnie innej od tej, która wyszła z urn wyborczych na wiosnę 2008 r. Jednak Berlusconi zagrał va banque, odrzucając nawet złożoną w ostatniej chwili propozycję, by szefował “rządowi pojednania narodowego” z udziałem wszystkich “rozsądnych sił w parlamencie”, a więc również lewicy. I wygrał.

Publicystyka
Joanna Ćwiek-Świdecka: Czy nauczyciele będą zarabiać więcej?
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Publicystyka
Estera Flieger: Wygrał Karol Nawrocki, więc krowy przestały się cielić? Nie dajmy się zwariować
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: 6000 zamrożonych zwłok albo jak zapamiętamy Rosję Putina
Publicystyka
Bogusław Chrabota: O pilny ratunek dla polskich mediów publicznych
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Ukraina może jeszcze być w NATO