Ale bardzo wiele wskazuje na to, że deklaracja Rees-Mogga została złozona za późno. Referendum z czerwca 2016 r. spowodował głęboki kryzys w stosunkach Londynu z Brukselą. Jednak w miarę, jak May nie potrafiła przełamać paraliżu w negocjacjach z Unią, przekształcił się on w kryzys polityczny i gospodarczy. A teraz stał się najpoważniejszym kryzysem konstytucyjnym od pokoleń.
W ten sposób w Wielkiej Brytanii niejako pojawiły się dwa ośrodki władzy. Z jednej strony rząd, który nie jest w stanie przeforsować swoich pomysłów w parlamencie. Z drugiej Izba Gmin, która wbrew podstawowym założeniom demokracji parlamentarnej, występuje z inicjatywami ustawodawczymi. May już odmówiła zresztą zgody na wprowadzenie w życie ewentualnych decyzji deputowanych, co jeszcze bardziej pogłębiłoby kryzys w kraju.
Premier ma jeszcze ostatnią szansę wyprowadzenia królestwa z tego pata. Zgodnie z ustaleniami z Brukselą, może do piątku poddać pod głosowania umowę wynegocjowaną ze Wspólnotą. Ale nawet z poparciem Rees-Mogga może nie uzyskać w tej sprawie większości parlamentarnej. W końcu w minioną noc 29 torysów głosowało z laburzystami przeciw premier. Na razie poparcia dla scenariusza szefowej rządu odmawia też 10 posłów Demokratycznej Partii Unionistycznej z Ulsteru. Aby postawić na swoim, May musiałaby więc przekonać do swojego stanowiska kilkudziesięciu posłów Partii Pracy. Póki co niewiele wskazuje na to, aby posłowie opozycji się na to zdecydowali. Większość z nich myśli nie tyle o wyrwaniu kraju z kryzysu, ale o własnej przyszłości politycznej. Zaś 80 proc. Brytyjczyków, którzy głosowali w 2016 r. za wyjściem kraju z Unii uważa, że May źle prowadzi rokowania.
Biorąc pod uwagę nastroje w Izbie Gmin najbardziej prawdopodobną alternatywą dla planu May jest utrzymanie bliskiej współpracy kraju ze Wspólnotą na wzór Norwegii. Gospodarczo to ma sens, bo Wielka Brytania pozostałaby częścią jednolitego rynku a jej firmy mogłyby nadal swobodnie świadczyć usługi na całym jednolitym rynku, szczególnie te finansowe.