Tym bardziej że zapłaciliśmy za niego ogromną cenę – na emigrację wyjechało blisko 1,5 mln naszych rodaków. Dziś, niestety wracają czarne wspomnienia. Bezrobocie zbliża się do 15 proc., bez pracy jest już ponad 2,3 mln osób, pensje stoją w miejscu, firmy zgłaszają rekordową liczbę osób do zwolnienia. Na rynku pracy zaczyna wiać grozą.
Ekipa Donalda Tuska tłumaczy to gorszą koniunkturą. I po części jest to prawda. Gdy dynamika wzrostu gospodarczego spada u nas poniżej 4 proc., miejsc pracy zaczyna ubywać. Pytanie, czy kryzys na rynku pracy to wyłącznie skutek spowolnienia za granicą. Niestety, nie. Sami przykładamy do tego rękę.
Rząd wyciska z gospodarki tyle pieniędzy, ile się da. W górę poszły m.in. VAT, składka rentowa do ZUS, w miejscu stoją progi dochodowe w PIT. Szczególnie szkodliwe jest podnoszenie kosztów pracy. A przecież gdy pracownik jest droższy, trudniej dać mu angaż. Zapowiedzi ułatwień dla przedsiębiorców pozostają na papierze. A co się dzieje z deregulacją ministra Jarosława Gowina. Wciąż trwa o nią batalia w Sejmie, o drugim pakiecie uwalniania zawodów zdążyliśmy już zapomnieć. Dlaczego wciąż tylko rozmawiamy o uproszczeniach, e-państwie, przyjaznej administracji? A co z kodeksem pracy, który wciąż bardziej przypomina pole minowe niż zbiór minimalnych standardów, jakie powinni spełniać pracodawca i pracownik? Co z redukcją blisko 50 inspekcji, które mają prawo kontrolować przedsiębiorców? Z niekończącymi się postępowaniami sądowymi, egzekucjami, procedurami uzyskiwania zgód?
Dziś zwyczajnie płacimy za to, że nie przygotowaliśmy się na trudne czasy. Właściwie wiemy, co trzeba zrobić, by uwolnić naszą gospodarkę i przedsiębiorczość Polaków. Może kryzys spowoduje, że wreszcie zaczniemy te recepty wprowadzać w życie.
Takie pomysły na walkę z bezrobociem ma minister Kamysz